Gdy w sobotę gwiazda światowego ultra Emelie Forsberg przekraczała metę Transvulcanii była zmęczona, szczęśliwa i nie mogła uwierzyć, że wygrała, chociaż zrobiła to już po raz drugi. W 2013 r także stanęła na najwyższym miejscu podium.
- Przed biegiem nie byłam nawet pewna, czy go ukończę. Otworzyłam tym startem sezon trailowy i po długiej zimie zupełnie nie wiedziałam, jaki może być wynik - powiedziała Forsberg, która do Hiszpanii przyjechała zaledwie tydzień po starcie w cyklu... narciarskiego pucharu.
O ile zwycięzca zmierzał do mety z dużym zapasem sił i sporą przewagą nad rywalami, dla zwyciężczyni bieg był wyzwaniem. W zeszłym roku już w początkowym etapie Transvulcanii upadła, rozcięła sobie rękę i musiała zrezygnować z rywalizacji. Mając w pamięci tamtą kontuzję, tym razem rozpoczęła bieg zachowawczo i przyspieszyła dopiero, gdy upewniła się, że czuje się wystarczająco silna, by zostać liderką wyścigu.
Kryzys przyszedł ok. 50 km. W tym miejscu Luis Alberto właśnie poczuł, że jest silny i może wygrać bieg, natomiast Emelie osłabła. Męczyła ją rosnąca temperatura i słońce
- Nie trenowałam zbyt dużo w wyższej temperaturze. Przyjechałam przecież prosto z zimowych zawodów. Wiedziałam, że wspinaczka na Roque de los Muchachos będzie dla mnie najtrudniejszym etapem. Na szczęście mój zespół powiedział mi, że mam dużą przewagę nad drugą zawodniczką. Mogłam więc się trochę zrelaksować i nie groziło mi odwodnienie - wyjaśniła Forsberg, która odniosła swoje pierwsze zwycięstwo w sezonie. Do Los Llanos de Aridane przybyła z czasem 8:32:59.
- Transvulcania jest magicznym doświadczeniem z wyjątkową atmosferą i ogromnym wsparciem kibiców - podsumowała początek sezonu zwyciężczyni.
My cieszymy się ze znakomitego występu Magdaleny Łączak. Szczegóły poniżej.
IB
fot. Selu Vega - Transvulcania