Jan Huruk został przez Polski Związek Lekkiej Atletyki obwołany Maratończykiem Stulecia. Wyboru – podobnie jak najlepszych zawodników w pozostałych konkurencjach królowej sportu – dokonała 53-osobowa kapituła pod przewodnictwem Andrzeja Majkowskiego, prezesa PZLA w latach 1969-1972.
Czwarty maratończyk mistrzostw świata 1991 i w tym samym sezonie dwukrotny brązowy medalista Pucharu Świata (indywidualnie i w drużynie), a rok później wicemistrz Maratonu Londyńskiego (2:10:07) i siódmy na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie, wyprzedził aktualnego rekordzistę Polski Henryka Szosta oraz Antoniego Niemczaka.
Kolejne miejsca zajęli: Yared Shegumo, Ryszard Marczak, Grzegorz Gajdus, Leszek Bebło, Kazimierz Orzeł, Zdzisław Bogusz i Wiesław Perszke.
Wanda Panfil i Jan Huruk wybrani przez PZLA maratończykami stulecia
Czas, który Huruk uzyskał w Londynie, jest do dzisiaj piątym wynikiem w historii polskiego maratonu. Szybciej pobiegli jedynie: Henryk Szost (2:07:39), Grzegorz Gajdus (2:09:23), Antoni Niemczak (2:09:41) i Leszek Bebło (2:09:42).
Rozmowę z laureatem prestiżowego wyróżnienia rozpocząłem od przewrotnego dość pytania...
Czy zgadza się pan z werdyktem kapituły? Czy Jan Huruk był rzeczywiście najlepszym polskim maratończykiem stulecia polskiej lekkoatletyki?
Nie chcę być nieskromny, ale... chyba tak! Patrząc na osiągnięcia nikt nie miał większych ode mnie. Ani w najważniejszych imprezach mistrzowskich, ani w światowych tabelach nikt nie był wyżej ode mnie. To niepodważalne sukcesy, a one właśnie decydowały o kolejności w rankingu stulecia. Jestem bardzo szczęśliwy, choć jako niegdyś maratończyk 90-lecia i nieoficjalnie 95-lecia, liczyłem, że będę przynajmniej w czołowej trójce (śmiech).
Trójka stulecia kapituły PZLA to: Huruk, Szost i Niemczak. A na jaki tercet maratończyków postawiłby Jan Huruk? Wiemy już, że pierwszy byłby Huruk, a pozostałe miejsca na podium?
Henryk Szost – drugi bezdyskusyjnie. Dziewiąte miejsce na igrzyskach olimpijskich w Londynie i rekord Polski, który trzyma do dziś, mówią same za siebie. Duże wątpliwości mam natomiast do trzeciej pozycji Antoniego Niemczaka, ze względu na jego dwukrotną dopingową wpadkę (m. in. po drugim miejscu w Maratonie Nowojorskim w 1986 r. - red). Myślę, że kapituła powinna zdawać sobie z tego sprawę.
To kogo by pan postawił na najniższym stopniu tego stuletniego podium?
Myślę, że Leszka Bebłę (siódme miejsce w rankingu PZLA – red.).
Domyślam się, że z klasyfikacją maratonek stulecia, którą bezapelacyjnie wygrala Wanda Panfil, dyskutować pan nie będzie?
Jasne, że nie! Nikt nie może podważyć jej pozycji. To wybitna biegaczka w historii maratonu nie tylko polskiego, ale i na świecie, choć nie zdobyła medalu olimpijskego (startowała w Seulu 1988 i Barcelonie 1992 – red.). Złoto mistrzostw świata (Tokio 1991 – red.), zwycięstwa w największych maratonach świata w Londynie, Nowym Jorku, Nagoi i Bostonie. Nie wiem, czy jakakolwiek inna zawodniczka wylicytowała takiego szlema! (czytaj dalej)
Który ze swoich sukcesów ceni pan sobie najbardziej?
Wszyscy mówią, że najważniejsze są igrzyska olimpijskie. Zgoda, ale... maraton jest konkurencją specyficzną i w nim bardzo mocno liczą się też wyniki w wielkich imprezach komercyjnych. Gdybym wygrał Maraton Londyński w 1992 roku, nie wahałbym się i ocenił to wyżej niż 7 miejsce w barcelońskich igrzyskach kilka miesięcy później. No, ale byłem drugi... Postawię więc na inny bieg w Londynie i trzecie miejsce w Pucharze Świata w 1991 roku. To mój najcenniejszy sukces!
A największe rozczarowanie w pańskiej karierze biegowej?
Hmmm... to bardzo trudne pytanie. Myślę, że największy zawód sprawiło mi dopiero 13 miejsce na Mistrzostwach Europy w Helsinkach w 1994 roku. Jechałem tam po medal, byłem super przygotowany! To samo można zresztą powiedzieć o całej naszej ekipie, bo powinniśmy zdobyć „w ciemno” także medal drużynowo, a zajęliśmy tylko piątą lokatę.
Grzegorz Gajdus (17 miejsce), Wiesław Perszke (34), Jacek Kasprzyk (38) i Sławomir Gurny byli, tak samo jak ja, w świetnej formie. Ale załatwiła nas pogoda. Szykowaliśmy się do ME w warunkach „fińskich”, w Sopocie, potem aklimatyzowali już w Helsinkach, a tam przyszedł upał i w noc przed startem chwili ulewa. Ogromna wilgotność o wiele bardziej sprzyjała maratończykom z południa Europy, którzy przyjechali do Helsinek w ostatniej chwili. Dla nas, a zwłaszcza dla Gajdusa i dla mnie, to była klęska.
Czy czuje się pan maratończykiem spełnionym?
Zdecydowanie nie! Brakuje mi do szczęścia medalu olimpijskiego. Gdybym miał to trofeum, byłbym „kozakiem”! Medalistów igrzysk, z zwłaszcza zwycięzcę, zapamiętuje cały świat, przez bardzo długie lata. Z innymi imprezami już tak nie ma, niestety.
Bardzo żałuję, że nie było mi dane wystartować w igrzyskach w Atlancie w 1996 roku, bo byłem wówczas w znakomitej dyspozycji. Wcześniej, mimo że byłem po operacji ścięgna Achillesa, uzyskałem trzeci wynik spośród polskich maratończyków. W 1995 r. w Tokio nabiegałem 2:11:25, a PZLA ustalił bardzo wygórowane minimum na poziomie 2:11. Do wskaźnika brakowało mi niewiele, ale spełniałem wymóg światowej federacji. Niestety, PZLA nie chciał mnie wysłać. (czytaj dalej)
To był błąd, bo w trudnych warunkach atmosferycznych jakie były w Atlancie i w formie, jaką przygotowałem, mogłem być naprawdę wysoko. Dowód: tydzień po biegu olimpijskim zdecydowanie wygrałem maraton w równie ciężkich warunkach w Sydney, na trasie kolejnych igrzysk. Prowadziłęm od startu do mety. Niewielu było chyba takich zawodników w historii. A uzyskany w Sydney czas dałby mi w Atlancie brązowy medal! Udowodniłem, że działacze PZLA nie mieli rację. Tylko co z tego, skoro do Atlanty nie pojechałem...
Ile maratonów przebiegł pan w karierze?
Dwadzieścia osiem.
A czy to prawda, że ani jednego w Polsce?
Tak. Jestem chyba jedynym znanym polskim maratończykiem, który nie startował w kraju (śmiech).
Dlaczego tak się stało?
Lata 80 to były takie czasy, że moje miesięczne stypendium wypłacane w Polsce stanowiło wartość około 30 dolarów. A już na pierwszym maratonie, w 1988r. w Duisburgu, zarobiłem kilka tysięcy marek zachodnioniemieckich. Ja byłem wtedy zawodowcem i musiałem mieć inne podejście: biegać tam, gdzie zarabiałem pieniądze. W latach 90 chciałem wystartować w jakimś maratonie w Polsce, ale żaden z organizatorów nie był w stanie odpowiednio mi zapłacić, mój menedżer dbał o moje interesy.
W 1999 roku, na koniec kariery, zaplanowałem start w Maratonie Solidarności w Gdańsku. Wszystko było domówione, warunki z Kazimierzem Zimnym, byłym olimpijczykiem, a potem pomysłodawcą i dyrektorem biegu, ustalone, a ja trenowałem. Miałem wygrać. Ale tydzień przed imprezą zachciało mi się wystartować w Memoriale Żylewicza w biegu na bieżni na 5000 metrów. Jako prawie 40-latek uzyskałem czas 14:09 min., ale bieg w kolcach załatwił mi „achillesa”.
Musiałem zrezygnować ze startu w Maratonie Solidarności i wtedy też podjąłem decyzję, że nigdy więcej nie wystartuję w biegu maratońskim. Moim ostatnim pozostał więc maraton w Belgradzie w 1998 roku. W następnym roku nie ukończyłem biegu w Bordeaux, potem był niedoszły Maraton Solidarności i... koniec.
Dotrzymuje pan słowa do dzisiaj?
Tak. Skończyłem karierę zawodowca, a później jako amator nigdy w maratonie nie wystartowałem. Jestem cały czas aktywny, biegam, czasami startuję nawet w półmaratonach, ale na królewskim dystansie – już nie. (czytaj dalej)
Gdyby się pan jednak zdecydował, na jaki wynik w maratonie byłoby pana stać w tej chwili?
Myślę, że gdybym miał 3 miesiące na solidne przygotowanie, na wiosnę mógłbym pobiec jakieś 2:40, a już na pewno 2:45.
Co pan teraz robi oprócz, oczywiście, biegania?
Mieszkam od ponad 30 lat w Słupsku. Jeszcze w trakcie kariery zainwestowałem zarobione pieniądze w kupno ośrodka rehabilitacyjno-wczasowego „Slowiniec” w Poddąbiu nad morzem. Potem zająłem się nim na poważnie i prowadzę go do dzisiaj. Do pracy mam równiutko 20 km. Wiem, bo mój obecny dom stoi w miejscu, gdzie nawracałem robiąc 40-kilometrowe wybieganie w przygotowaniach do maratonu. Tak się życie potoczyło (śmiech).
Teraz też pan biega na tej trasie, tym razem z domu do pracy albo z pracy do domu?
W ubiegłym roku zrobiłem taką „dwudziestkę” 3 razy, zabierało mi to około godziny i 29-30 minut.
Teraz może będzie tak częściej, bo postanowiłem wystartować w półmaratonie w Gdyni, przy okazji Mistrzostw Świata na tym dystansie. Fajnie będzie stanąć na starcie z obecnymi wielkimi gwiazdami biegów długich. W maju planuję jeszcze Półmaraton Warszawski. Trzeba się więc będzie przygotować.
Wróćmy do maratonu, ale nie z pańskich czasów, a tego obecnego. Jak pan ocenia teraźniejszą kondycję polskiego maratonu?
Szczerze? (czytaj dalej)
Oczywiście, że szczerze!
Słabo... Brakuje naszym najlepszym zawodnikom generalnego sponsora i możliwości całkowitego oddania się treningowi do maratonu. Przygotowaniom do głównej imprezy trzeba podporządkować wszystko. Chłopaki wykonują naprawdę dobrą robotę, ale nie wychodzi im tak jak trzeba, bo za bardzo muszą się rozdrabniać, żeby się utrzymać, móc wyjeżdżać na obozy itp. A oni muszą być stuprocentowymi profesjonalistami!
PZLA od dawien dawna nie zmienia swego nastawienia, do dzisiaj traktuje maraton po macoszemu: zróbcie wyniki, to my was wtedy wspomożemy. Nie! PZLA musi zainwestować w grupę najlepszych zawodników i powołać trenera kadry maratonu, który będzie z nimi pracował. Z tych zawodników coś na pewno się wykluje, jest przecież kilku młodych, bardzo zdolnych jak np. Szymon Kulka. Gdyby PZLA wzięła go pod skrzydła, na pewno byłyby efekty.
Zawodnikom pod opieką związku można stawiać wymóg przygotowania się do imprezy typu igrzyska lub mistrzostwa świata, oni wtedy nie będą musieli szukać pieniędzy w maratonach komercyjnych albo na rozkaz walczyć o medale mistrzostw wojskowych.
Ilu polskich maratończyków wypełni – pańskim zdaniem – minimum na tegoroczne igrzyska olimpijskie i wystartuje w Tokio?
Chcialbym, żeby pojechała pełna trójka, ale... przy minimum 2:11:30 widzę raczej dwóch. Moim „czarnym koniem” jest Szymon Kulka i powinien to zrobić Henryk Szost. Być może na taki wynik stać też Marcina Chabowskiego. Ma identyczną „życiówkę” jak moja (2:10:07 – red.), a chyba trochę zmądrzał, pozbył się tendencji do schodzenia z trasy w chwili słabości. On byłby trzeci.
Panie Janie, czy jest pan zadowolony ze swojej formy, zdrowia i kondycji fizycznej?
Ależ oczywiście! 27 stycznia wejdę w kategorię M-60, ruszam się 5 razy w tygodniu, żeby nie odnieść kontuzji, biegam już nie za dużo, bo 150 km miesięcznie to szału nie ma. Ale czuję się znakomicie! Nie ma chyba 60-latka sprawniejszego i w lepszej kondycji ode mnie! A to mnie trzyma w dobrym samopoczuciu i wzmacnia mentalnie.
To tym optymistycznym akcentem zakończmy rozmowę. Życzymy Panu w rozpoczętym właśnie roku przede wszystkim zdrowia, a także wciąż tak znakomitych wyników jakie osiąga Pan na biegowych trasach.
Dziękuję bardzo!
Rozmawiał Piotr Falkowski