Dyszka za dyszką. Trójmiejski Ultra Track na urodziny
Opublikowane w czw., 22/02/2018 - 11:34
Zawsze byłem ciekawy, jak to jest pobiec dalej niż maraton. Przygotowania nie były łatwe, ale w grudniu zaliczyłem jedną „trzydziestkę”, w styczniu „dwie”, więc byłem dobrej myśli - pisze Tomasz Szczykutowicz, Ambasador Festiwalu Biegów.
Pierwotnie dystans miał wynosić 65 km, ale organizatorzy zmierzyli na nowo trasę i wyszło 68. Wyzwanie.
Dwa dni przed startem kupiłem żele energetyczne i szoty magnezowe - nigdy nic nie wiadomo, co może się stać na tak długim dystansie. Tym bardziej w debiucie. Spakowałem się w piątek, po odebraniu numeru startowego. Dwu, a nawet trzykrotnie sprawdziłem, czy zabrałem wszystko.
Dzień startu zacząłem od porannej kawy, kilku kanapek z miodem i banana. Potem czekałem na biegową rodzinę, Andrzeja i Joannę. Mieli zawieźć mnie na start i też tak było. W Gdyni melduje się na 30 minut przed startem, spotykam sporo znajomych, z którymi rozmawiam o swoich planach. Gawędzimy w miłej atmosferze.
Zaliczam toaletę i ustawiam się na linii startu, gdzieś za elitą. Z niecierpliwością czekam na rozpoczęcie walki z tak długim dystansem. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Wyzwanie. Dobrze, że mam wielu wspaniałych znajomych, którzy startowali w TUT-cie i udzielili mi sporo cennych wskazówek. To dla mnie dużo znaczyło. Wiedziałem, że mam zacząć wolniej niż biegam swoje długie wybiegania, czyli jak na mnie tempo 6 min./km.
Ostatnie odliczanie i ruszam w lasy Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.
Pierwszy kilometr wypadł w 6:10 min./km, czyli wolniej niż planowałem. Ale to dobrze – myślałem sobie. Cały czas byłem dobrej myśli, nawet włączyłem sobie muzykę, by czas szybciej minął. Tak jak na krótszych dystansach tego nie robię, tak tu mi pomagała.
Kiedy zegarek oznajmiał mi, iż zbliżam się do 10 kilometra trasy, przyszedł czas na pierwszy żel energetyczny. Nawet sprawdziłem, jaki mam czas po tej „dyszce” i wyszło... zaskakująco dobrze - 51:25. Ale to był początek i w miarę płasko. Góry miały nadejść.
Przez kolejną część trasy piłem dużo, tak co 3-4 km, by nie odwodnić organizmu. Pomagał mi w tym plecak zakupiony miesiąc wcześniej. Oczywiście był testowany podczas treningu, tak trzeba.
Powoli zbliżałem się do 20. kilometra. Czułem się świetnie, przyszedł czas na drugi żel. Moja strategia polegała na tym, że co 10 km będę przyjmował dawkę energii. Czas odcinka - jeszcze szybciej niż poprzednio, a dokładnie 50:05. To oznaczało, że jest naprawdę płasko albo ja lecę jak szalony.
Zbliżał się punkt z bufetem, ale dziwnym trafem go omijam. Wtedy myślałem, że żele mi pomogą. Bo przecież, po co się zatrzymywać, tracić cenny czas. Niby organizm czuł się dobrze, ale podświadomość mówiła mi, że źle robię opuszczając bufet. No nic, lecę dalej.
Zbliżam się do 30. kilometra i trzeci żel, czas odcinka 54:34. Znak, że zwalniam, a więc zbliżają się góry, których nie widać w Trójmieście.
Muzyka cały czas grała i motywowała mnie do pracy, w pewnym momencie zacząłem nawet śpiewać pod nosem. Łyk wody na 35. kilometrze, powoli czuje, że opadam z sił. Dopada mnie lekki kryzys, ale nie na tyle, by się zatrzymać.
Myślałem przed startem, że głowa nie wytrzyma. Z nią było jednak całkiem dobrze. Kryzys to wina tego opuszczonego bufetu. Teraz nauczony doświadczeniem wiem, że trzeba dużo jeść, nie tylko wtedy gdy organizm się tego domaga. Na samych żelach przecież nie pociągnie.
40. kilometr trasy i ładuję kolejny zastrzyk energii w postaci żelu. Wiedziałem, że niedaleko za 5 km będzie punkt odżywczy, którego tak bardzo potrzebowałem. Mój organizm domaga się jedzenia, a przy takim wysiłku potrzebował go jeszcze więcej. Czas odcinka to 1:03:35.
W końcu dopadam do drugiego punktu odżywczego, zlokalizowanego na wysokości Auchan Osowa, gdzieś na 45. kilometrze trasy. Było wszystko, czego potrzebowałem - pepsi, czekolada, rodzynki, herbata, banany, drożdżówki, nawet Soplica... Smaku nie pamiętam, ale tego nie potrzebowałem. Spędziłem w tym miejscu około 10 minut, tak bardzo cieszyłem się, że mogę napełnić żołądek, odzyskać siły na kolejną część trasy. Dziękuje organizatorom, za wspaniały punkt i dosyć sporą ekipę kibiców, którzy napędzali mnie, by walczyć dalej.
Kryzys minął, biegnę w stronę mety. Z niecierpliwością czekam, aż mój support odnajdzie mnie na trasie. Byli to szaleńcy jak ja, wspomniani Joanna i Andrzej. Ale najpierw 50. kilometr i doładowanie w postaci żelu. Czas odcinka 1:14:34. Do końca zostało niewiele, ale nawet podczas tych kilometrów mogło się wszystko wydarzyć. Czuję swoje nogi, że już nie są tak lekkie, jak na początku, więc czasz na pierwszego szota magnezowego.
Jeszcze przed 58. kilometrem i ostatnim bufetem, napotykam na swoją biegową rodzinę. Mają mi towarzyszyć do końca i wspierać mnie jak tylko mogą. To było dla mnie piękne przeżycie. Przez kilka metrów krzyczę do Andrzeja, by nie szarżował, bo czekają go prawdziwe góry i osłabnie. On dalej leci, chyba zapomniał, że ja już trochę dystansu pokonałem.
Dobiegamy w trójkę do ostatniego punktu odżywczego. Ja znowu piję pepsi - tego dnia naprawdę mi pomagała. Wspaniali wolontariusze pytają, czy czegoś nie trzeba, czy chcę zupy. Serwowali dla wszystkich biegaczy świetną zupę rybną, wiele o niej słyszałem, więc musiałem spróbować. Biorę garść rodzynek, czekoladę i biegniemy na ostanie 10 km trasy.
Dobiegam do 60. kilometra. Kilka łyków wody, izotonik i sprawdzam zegarek, wiedziałem, że bateria jest na granicy wytrzymałości. Czas tej „dyszki” to 1:07:26. Do mety zostało 8 km i najtrudniejsza część trasy.
Razem z Joanną i Andrzejem biegniemy po mój – NASZ WSPÓLNY mały sukces. Zbliżamy się do najtrudniejszego terenu, największe wniesienia i zbiegi. To nie była łatwizna dla mnie, a wyzwanie dla nich. Kiedy zbliżam się do stromizny, napotykam innych uczestników krótszego z biegów imprezy, tzw. Grubej „15”. Jako, że sam walczę o jak najlepszy czas, staram się pomóc innym uczestnikom dając cenne wskazówki. Widać było uśmiech na twarzy wszystkich, których mijałem.
Po czasie uświadamiam sobie, że... zgubiłem mój support. Mieli mi pomagać, a zgubiły ich góry. Te, których w Trójmieście nie widać.
Do mety pozostawało coraz mniej, popijam wodę i biegnę jak szalony. W oddali słyszę głos spikera. To znak, że meta blisko. Miałem tylko nadzieję, że spotkam najbliższych. Ostanie przyspieszenie - zegarek pokazywał cuda!. Drę się, krzyczę. Cuda! Tak nie widać mnie, a słychać. Ro oznaka, że biegnie szaleniec.
Wpadam z impetem na metę, nie można było mnie zatrzymać. Nawet teraz jestem ciekawy, skąd miałem tyle siły na takie przyspieszenie. Cieszyłem się jak nigdy, bo w końcu pokonałem coś więcej niż maraton. Czas ostatnich 8 km to 53:19, a całość zamknęła się w 6:54:04.
Na koniec, rozmowa z innymi biegaczami i oczywiście ciepły posiłek. Sporo tego było, po takim wysiłku organizm potrzebował.
W międzyczasie przybiegł mój support. Byli zachwyceni trasą i cieszyli się z uzyskanego rezultatu, jaki osiągnąłem. Pragnę wszystkim podziękować, którzy przyczynili się do tego, że wystartowałem w zawodach i tych, którzy wierzyli, że ukończę. Jesteście wspaniali! To wiele dla mnie znaczy. Tego słowami nie da się opisać.
Na koniec przyszło mi świętować moje urodziny, które były dzień wcześniej. Chyba zasłużyłem na to...
Tomasz Szczykutowicz, Ambasador Festiwalu Biegów