El destino Santa Cruz, el camino Anaga. Nasz Santa Cruz Extreme

„Czasem po prostu trzeba!”

[Scott Jurek, "Jedz i biegaj"]

Anaga, 12 października, 11:30. Szybka jazda krętą górską drogą to jedna z tych prostych przyjemności w życiu, które najbardziej lubię. Tak jak zbieganie na pełnej bombie technicznym, niebezpiecznym terenem. Nie ma wtedy czasu na żadne głupie „rozkminy”. Jest tylko tu i teraz.

En la guerra, como en el amor, todo vale y siempre queda un perdedor

Normalmente, pierde el que quiere mas, al igual que en una mesa de blackjack

[fragment piosenki Melendiego „Barbie de extrarradio”]

Znana mi piosenka w miejscowym radiu znowu coś przypomina, ale słysząc dynamiczny rytm, mocniej depczę gaz. Na odcinku pod górę, z lepszą widocznością, wyprzedzam dwa samochody i płynnie wchodzę z zakrętu w zakręt. Jadę się spotkać ze znajomymi i zrobić małą górską wyrypkę. Wejdzie ponad 20 „kilosów” dzikimi szlakami, częściowo trasą biegu, który mnie czeka za kilka dni.

* * * * *

Zachodnie zbocza Teide, 13 października, 21:45. Wokół mnie tylko góry wulkanicznego żużlu. Jakiś czas temu zgubiłem z rzadka znakowaną ścieżkę wśród głazów i niskich chaszczy. Późnym popołudniem wylazłem rzadko chodzonym wariantem bez znaków po skałach na stary krater Pico Viejo, a później na szczyt na 3718 metrów n.p.m. na zachód słońca, kiedy parkowi filance już zjechali ostatnią kolejką, bo pozwolenia oczywiście nie miałem.

Zbiegałem już po ciemku. Po zgubieniu szlaku nie miałem ochoty tu nocować, więc ustaliłem azymut na kompas, księżyc i gwiazdy. Póki były tylko kilkumetrowe skalne progi do zejścia na czterech łapach, było "wporzo". Później jednak zaczęły się piekielne pola zastygłej lawy.

Kilkumetrowe hopki usypane z pumeksowych, ostrych jak brzytwy kamieni, osypują się pod nogami. Dwa razy się na nich przewracam. Będzie parę więcej szlifów na rękach i nogach, nie ostatnich na tym wyjeździe. Po ponad godzinie takiej zabawy wychodzę na równoległy do szosy szlak i po 23:00 docieram do samochodu. Znowu się czegoś o sobie dowiedziałem, a raczej przypomniałem. Że jak przyjdzie co do czego, to nie siadam i nie beczę, tylko napieram przed siebie.

Tego dnia, podczas wejścia na szczyt, wysokość znacznie mnie spowolniła. Rozrzedzone powietrze i krótki oddech zrobiły swoje. Dwa dni później z parkingu na 2380 m wejdę wschodnim szlakiem na Teide w 2h12. Tak się łapie czerwone krwinki, to lepsze niż EPO.

Trzeci raz w tym roku na szczycie, a czwarty na górnej stacji. Ciało sobie szybko przypomni, czego się nauczyło tutaj w czerwcu, a później w sierpniu w Turcji. Znów zdążę na zachód słońca. Czy wiecie, że Teide rzuca najdłuższy cień, jaki można zobaczyć na ziemi? Jego długość to około 200 km!

* * * * *

El camino Anaga

Playa de las Teresitas, 21 października, 8:00. Nie znam hiszpańskiego, ale na wyjazdach zawsze się złapie kilka słów. „Cel – Santa Cruz, drogą jest Anaga!” – głośno zapowiada konferansjer, kiedy o świcie przekraczamy startową bramę. Pokryta złotym piaskiem Tereska przypomina migawki sprzed paru lat, jakby z poprzedniego życia. Jeszcze trochę ich dzisiaj będzie.

Anaga to wschodni cypel Teneryfy. Tutejsze góry ledwo przekraczają 1000 metrów n. p. m., a trasa Santa Cruz Extreme Maratón nie wznosi się nawet ponad 900. Bieg jednak nie na darmo ma w nazwie Extreme. Na dystansie 49 km zbiera, według oficjalnych danych, 3860 m podejść. Aby go przebyć w11,5-godzinnym limicie, trzeba mieć, wg ITRA, 440 punktów. A ja mam coś ledwo ponad to i to dopiero po sierpniowym, życiowym dla mnie Aladağlar Sky Trail.

Tam na pokonanie 47 km/3900 m+ była cała godzina więcej. Wiadomo, rozrzedzone powietrze na 3700 metrach i wysokie techniczne trudności, ale tutaj dwa kilometry dłużej i też ma nie być łatwo. Przypadkowi ludzie tu chyba nie biegną.

Zaraz po wybiegnięciu z plaży, razem z 250 maratończykami skręcam w prawo, a ponad trzy setki uczestników dystansu 26 km udają się w lewo. Pierwsze 2 km to asfaltowa rozbiegówka o niewielkim nachyleniu, potem coraz węższa i stromiej wznosząca się ścieżka. Wciąż jest nas bardzo gęsto, przy pokonywaniu potoków i skarp tworzą się korki.

Ustawiłem się daleko, w drugiej połowie stawki, ale na pierwszej atrakcji dnia – niecałych 2 km o nachyleniu około 30% – muszę naprawdę mocno cisnąć, by utrzymać się w mojej grupce. Na szczycie leśnego podejścia, jak wielu innych, nie korzystam z pierwszego bufetu, który znajduje się kawałek obok. Łykam tylko swój żel i popijam wodą. Jestem tu w 1h15 przy półtoragodzinnym limicie. To tylko potwierdza, że na tym biegu trzeba zapierniczać od początku.

Następujący po nim zbieg to stroma, techniczna ścieżka po skałach. Rzadko kiedy da się wyprzedzać, ale robię to, gdzie tylko mogę. Paso!" Tego podłapanego od współzawodników słowa będę dziś najczęściej używał na zbiegach. No i jeszcze "¡gracia!", bo dżentelmenem być trzeba.

Gwiazdy w południe

Kawałek asfaltem, jakaś schowana w dolinie wioska. Zaczyna się następne długie podejście, choć mniej strome od poprzedniego. Zaczyna się też najgorętsza pora dnia, do tego jest parno, jak to przed zapowiadanym na popołudnie deszczem. Wkrótce zaczyna się też mój pierwszy kryzys.

Teren jest odkryty, wokół opuncje i agawy, słońce praży bezlitośnie, a ja zwalniam. Często popijam wodę z bukłaka. Wyprzedza mnie w sumie chyba kilkanaście osób. Może jednak tę pierwszą sztajchę zrobiłem za mocno? Wyjście na grzbietowy odcinek, choć pofałdowany, witam z ulgą. Na bufecie przy drodze na 15 km muszę odpocząć – ale pięć minut wystarczy.

Na kawałku stromego zbiegu próbuję nadrobić to, co straciłem na kryzysowym podejściu. Ciemny las, więc skały są pokryte błotem i liśćmi. Skokami wyprzedzam kogo się da. Z tego, co się stało, zdaję sobie sprawę dopiero, kiedy leżę na glebie i nie mogę się ruszyć.

Siła uderzenia była tak duża, że zobaczyłem wszystkie gwiazdy w południe. Ból w prawym przedramieniu i biodrze. Przy łokciu wyskoczyła parocentymetrowa gula. Podskórny wylew czy złamanie? Na razie widzę tylko krew zmieszaną z błotem. Mogę zginać rękę w łokciu prawie bez dodatkowego bólu, więc chyba jest dobrze.

Po dłuższej chwili ostrożnie się podnoszę. Schowanego pod spodenkami biodra na razie wolę nie oglądać. Mijający mnie Hiszpanie pytają, czy wszystko w porządku. Z moich bluzgów pewnie sądzą, że pomstuję na zakręt, na którym się „wyglebiłem”.

Przez kilka minut idę pomału, chyba lekko się zataczając. Kręci mi się w głowie, jakbym miał zaraz stracić przytomność. Po paru głębokich oddechach jestem w stanie zacząć biec. W głowie tylko myśl, że muszę skończyć ten bieg dla siebie.

Niedługo docieramy do zabudowań wsi położonych na głównym grzbiecie gór Anaga. Trasa prowadzi wąskimi przejściami między domostwami, czasem betonowymi schodami w górę i w dół. Miejscowi zagrzewają do walki. Przekraczamy szosę, jeszcze półtora kilometra pofałdowanym lasem i zaczyna się długi, mega stromy zbieg z 650 m prosto nad ocean do Benijo, na północny brzeg Teneryfy.

Tu przynajmniej jest sucho. Skały, ziemia i niska roślinność. Widoki powalają. Zbiegam już bez szaleństw, ale to ostrożne tempo wciąż pozwala mi wszystkich wyprzedzać, nawet robiąc kilka zdjęć po drodze.

Na bufecie jestem w cztery godziny z minutami od startu, ale czas będzie mierzony na wyjściu, a limit tu jest 4:35. Coś przegryzam i popijam, idę do karetki, żeby mi obmyli i odkazili łapę. Opuchlizna zdążyła już trochę zejść. Muszę wyglądać niewyraźnie, bo ratowniczka kilka razy pyta, czy nic mi nie jest. Starając się brzmieć pewnie, odpowiadam twierdząco. Nie chcę, żeby mnie zdjęli z trasy, nie po to tu przyleciałem, ale ciągle jestem trochę „odpłynięty”.

Po 15 minutach opuszczam punkt. Pomiarowa mata pika po 4:23. Jak nie dostanę drugiego życia, to mogę tego nie skończyć.

Zbiegam na czarną wulkaniczną plażę Benijo. Znowu na chwilę wracają migawki z poprzedniego życia. Biegniemy po kamieniach, później po piasku. Przebiegamy przez wieś Almáciga, obok knajpki, gdzie kilka dni temu jedliśmy kolację po górskiej wyrypce. Asfalt, szutrowa droga i w końcu strome podejście ścieżką. Znowu mogę biec pod górę, a gdzie stromiej, napierać szybkim marszem. Wyprzedzam współzawodników. Mam nowe życie!

Welcome to the jungle

Wyłazimy tą ścieżynką na ponad 400 m, gdzieś koło punktu widokowego na szosie, skąd zaczyna się zbieg zupełnym bezdrożem po skałach. Na obstawionym przez wolontariuszy kilkudziesięciometrowym trawersie skalnego zbocza rozciągnięta jest poręczówka. Szybko pokonuję ten odcinek i puszczam się wariackim zbiegiem do miejscowości Taganana, gdzie czeka kolejny bufet.

Tym razem szybko ogarniam przekąskę i popitkę. Pół godziny zapasu do 6,5-godzinnego limitu. To już ponad 28 km, sporo za półmetkiem. Stąd mamy wyrypać na najwyższy punkt trasy, na ok. 860 m. Najpierw łagodnym, dalej coraz bardziej stromym szlakiem wchodzimy w podzwrotnikową dżunglę. Tunel gęstej roślinności nad ścieżką robi niezłe wrażenie. Zaczyna padać deszcz, który niedługo zmieni się w ulewę.

Urywam biegaczy, którzy wraz ze mną opuścili punkt. Biegnąc albo mocno pracując kijkami, przez całe podejście przeganiam następnych. Moc jest ze mną. Wysokościowymi treningami na wulkanie kilka dni przed biegiem starałem się w miarę możliwości odtworzyć wariant turecki. Chyba się udało.

Za najwyższym punktem biegnę kawałek szosą, by rzucić się w następny szalony zbieg, który w coraz mocniejszym deszczu zdążył się już zmienić w błotną ślizgawkę. No, ale właśnie takie warunki służą do zdobywania przewagi! Znów zyskuję kilka miejsc i na przydrożnym bufecie na dole, na 35 km, łapię czas 7:26, niecałą godzinę przed limitem. Błyskawiczny pit-stop jak na Formule 1. Jeszcze kawałek szosą i wolontariuszka kieruje w odbijającą w lewo ścieżynkę.

Wąsko, błoto, kolczaste zarośla, wyżej skały. Ścieżka jest ledwo widoczna i staje dęba. Przynajmniej jest dobrze oznaczona taśmami. Gubię goniącego mnie zawodnika. Czy tędy ktoś w ogóle kiedyś chodzi? Jak oni coś takiego wynaleźli? To jest lepsze od końcowej sztajchy na Piekle Czantorii, może coś jak Lackowa! Współczuję tym, którzy muszą po tym prawie pionowym błocie cisnąć bez kijków. Deszcz wychładza, ale szybkie napieranie rozgrzewa.

Na końcu tej piekielnej sztajchy biegnę łagodniejszy kilometr pod górę, by na technicznym zbiegu znów wyprzedzić kilka osób. Kolejny podbieg, a później podejście nie jest już tak strome, jednak następujący po nim długi zbieg wynagradza wszelkie braki. Zaczyna się jazda jak po maśle. Naprawdę rzadko się zdarza, bym musiał na zbiegu uruchomić kijki do podpierania się. Błyskawicznie doganiam grupkę, którą przed chwilą widziałem dużo poniżej. Jest w niej dziewczyna, która wcześniej uciekła mi na kryzysowym, upalnym podejściu. Ona jedna próbuje się za mną trzymać. "Niezły narciarz z ciebie!" – woła do mnie.

El destino Santa Cruz

Na podejściu coraz bardziej mnie odcina. Tak się kończy dawanie z siebie maksa przez tak długi czas. Na ostatnim paśniku, w wiosce Los Catalanes na 41 km, nie tracę czasu. Banan, woda i w drogę. Międzyczas 8:56 przy 10-godzinnym limicie.

Zaraz po wyjściu, pod górę wyprzedza mnie jeden z przegonionej wcześniej grupki. Już od dawna czuję ból w jakimś ścięgnie lewej stopy. Jest jeszcze sporo podejścia, miejscami stromego. Od jakiegoś czasu wiedziałem, że złamanie dychy na mecie jest nieosiągalne.

Ostatni zbieg do oceanu jest długi i łagodny. Normalnie w takich okolicznościach wyprzedzam i zyskuję, jednak nie tym razem. Po prostu, „wyjechałem się” na całego. Całe stopy, łydki i uda mam na granicy skurczu. W dodatku raz źle ląduję na lewej stopie, co jeszcze pogarsza ból ścięgna.

W dół nie jestem w stanie rozwinąć nawet średniej szybkości. Trzech biegaczy mnie wyprzedza, ale sam też mijam dwóch, jeszcze bardziej zdechłych ode mnie. Z Anglikiem zamieniam kilka słów – to jeden z nielicznych startujących cudzoziemców, choć mieszka na Teneryfie od lat.

Na asfaltowym dobiegu do nadmorskiej promenady dogania mnie spotkana wcześniej parę razy dziewczyna. "¡Hola amigo, dawaj!" – woła do mnie. Próbuję się z nią trzymać, choć nogi wyją z bólu, a tętno leci w kosmos. Zuzana okazuje się mieszkającą tu od kilkunastu lat Słowaczką. Ma miejscowego męża, który czeka na nią na mecie. Urywanymi zdaniami gadamy po słowiańsku. Ostatni, nadmorski kilometr robimy chyba poniżej pięciu minut. Przed metą dziękuję jej i puszczam kilka metrów naprzód, bo w końcu to ona wyciągnęła mnie na końcówce. Zegar pokazuje 10:13:52.

* * * * *

Miejsce 151 na 194 finiszerów i 250 startujących, ale jak wspomniałem, tu nie było nikogo z łapanki. Mięśnie nóg wydają się totalnie zajechane, ale już następnego dnia będę w stanie w miarę normalnie chodzić. Treningi i starty w górach, podbiegi i ogólnorozwojówka jednak coś dały. Wydolnościowo też było dobrze. Stłuczenia i obtarcia szybko się zagoją.

Wynikiem marzeń było „rozmienienie dychy”. Gdyby nie wspomniane przygody, spokojnie byłaby dziewiątka z przodu, a może bym urwał nawet pół godziny z wyniku – bo o jakieś 15 minut spowolniło mnie to na biegu, a jeszcze raz tyle dochodziłem do siebie na punkcie w Benijo.

Jakimś porównaniem może być sierpniowy Aladağlar Sky Trail. Ukończyłem go w 10:42. Na Santa Cruz Extreme nie ma czynnika wysokości, więc zakładałem, że zrobię go szybciej. W Turcji połowa trasy znajdowała się powyżej 3000 m n. p. m., było jedno na pół wspinaczkowe podejście i sporo technicznych zbiegów.

Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że tu na Teneryfie ilość technicznego terenu była większa, niż w Aladağlar, a karkołomne zbiegi pokryte błotem bywały jeszcze niebezpieczniejsze. Biorąc pod uwagę wywrotkę i spowodowane przez nią spowolnienie, wyszedł mi teraz chyba bardziej wartościowy wynik!

* * * * *

Autostrada TF-5, 21 października, 20:30. Miejscowe radio gra jakąś spokojną melodię. Ja też jadę spokojnie, już mam dosyć wrażeń na dziś. Jeszcze przed chwilą miałem takie skurcze w łydkach i stopach, że nie byłem pewny, czy dam radę prowadzić.

W głowie przesuwają mi się migawki z dnia. Znowu to zrobiłem, choć przez chwilę myślałem, że już pozamiatane. Ale musiałem to skończyć, tylko dla siebie. Czasem po prostu trzeba, jak mawiał tata Scotta Jurka.

U mnie chyba nie może być lekko, łatwo i przyjemnie. Dzięki temu zawsze jest lepsza historia do opowiedzenia. Przygody najwyraźniej mnie lubią, a wspomnień nikt mi nie zabierze.

Kamil Weinberg

(w tekście wykorzystałem fragment piosenki Melendiego „Barbie de extrarradio”.