"Igrzyska z moją zawodniczką byłyby spełnieniem marzeń!". Mariusz Giżyński - jeszcze maratończyk, już trener [WYWIAD]

  • Biegająca Polska i Świat

Mariusza Giżyńskiego w biegowym światku przedstawiać nie trzeba. Pochodzący z Płocka, ale od blisko dwóch dekad mieszkający w Warszawie 38-letni biegacz to od dawna jeden z najlepszych polskich maratończyków, z rekordem życiowym 2:11:20. W tym roku po raz trzeci został wicemistrzem Polski (wcześniej w 2009 roku i 2018 roku) i walczy o prawo startu w igrzyskach olimpijskich w Tokio.

Orlen Warsaw Marathon dla Etiopczyka Regasy. Marcin Chabowski czwarty, ale ze złotym medalem. Srebro dla Mariusza Giżyńskiego

Jednocześnie... o Mariuszu Giżyńskim coraz częściej zaczynamy mówić „trener”. Mamy na myśli, oczywiście, bieganie na poziomie wyczynowym, bo ambitnym amatorom „Giża” pomaga już czas jakiś. Na początku roku Dominika Stelmach poprosiła go o pomoc w spełnieniu „olimpijskiego marzenia” , a ostatnio objął opiekę szkoleniową Annę Gosk, co od razu przyniosło świetny debiut białostoczanki w maratonie – 2:34:57 w październiku we Frankfurcie.

Ze Stelmach na razie tak dobrze nie poszło i zawodniczka zrezygnowała ze starań o Tokio, ale i ona mówi o Giżyńskim w samych superlatywach.

"Projekt-marzenie Tokio 2020 zamknięty!. Dominika Stelmach wkracza na nową (biegową) drogę życia

Mariusz Giżyński: Bardzo się cieszę, że dziewczyny tak uważają, sukces czy porażka zawsze są wspólne. Relacje zawodnik-trener są niezwykle ważne, bardzo mocno wpływają na rezultat, żeby szło do przodu – wszystko musi grać. Z Anią Gosk dopiero się poznajemy, pracuje według mojego pomysłu od sierpnia, od zakończenia roztrenowania. To bardzo krótki okres.

Piotr Falkowski: Czy to oznacza, że „biegacz Giżyński” przygotowuje się do zakończenia kariery i staje się „trenerem Giżyńskim”?

To kiedyś na pewno nastąpi, bo nie da się na wyczynowym poziomie biegać zbyt długo, ja trenuję już 25 lat! Ale na razie jeszcze walczę, nie zawieszam butów na kołku, a stopera na szyi. To nie ja zabiegałem o pracę trenera, to Dominika, a potem Ania poprosiły mnie o pomoc. Myślałem zresztą, że będzie wyglądało to inaczej: miałem być raczej konsultantem, tylko podpowiadać, doradzać.

Trenerem Anny Gosk był do tej pory mój kolega Tomasz Dąbrowski z Podlasia Białystok. Już w ubiegłym roku powiedział mi, że Ania ma biegać maraton i poprosił o pomoc. Życie potoczyło się jednak tak, że w tym roku Tomek zawiesił pracę trenerską i od sierpnia ja przejąłem rolę jej szkoleniowca.

Jak wygląda wasza współpraca? Jako zawodnik wyjeżdżasz często na obozy, masz swoje starty, mieszkacie w różnych miastach: Białymstoku i Warszawie. W jaki więc sposób zajmujesz się bieganiem Anny Gosk?

Układam jej plan zajęć, to jest trening na kartkę, mejle, smsy i telefon. Przed Frankfurtem widzieliśmy się tylko raz, na teście wydolnościowym Ani w Warszawie. Tak teraz wygląda nasz świat, większość osób tak trenuje. Zawodniczka musi sobie radzić, realizować wytyczne indywidualnie i na razie robi to wręcz idealnie, jak doświadczona maratonka. A wiosną może uda się razem pojechać do Stanów Zjednoczonych, na obóz wysokogórski do Albuquerque, wtedy będę mógł zająć się pracą z Anią zdecydowanie bardziej.

Chciałbyś mieć ją na oku na co dzień?

Oczywiście, to chyba marzenie każdego trenera i każdego zawodnika. Ale jest to bardzo trudne, logistycznie i finansowo. Wyjazdy na długie i dalekie obozy drogo kosztują. Ja w mojej długiej karierze maratończyka też rzadko miałem taki komfort, żeby trener był ze mną cały czas. (czytaj dalej)


Teraz też biegasz i trenujesz sam?

Od 3 lat sam jestem sobie trenerem. Często też konsultuję mój trening z kolegą, z którym wiele lat ścigałem się w przełajach, na bieżni i w biegach ulicznych, czyli Michałem Kaczmarkiem. Dużo rozmawiamy o tym, co byłoby lepsze. To fajna i w moim przypadku skuteczna pomoc.

Czyli, mówiąc żartem, perfekcyjnie rozwiązałeś problem: jesteś ze swoim szkoleniowcem non stop, na każdym treningu!

(śmiech) To nie jest, niestety, idealny model. Pogodzenie obu ról nie jest wcale proste. Ale czasem, rzeczywiście, doświadczonemu zawodnikowi lepiej jest trenować samego siebie niż pracować ze szkoleniowcem na odległość. Co innego dla sportowca, który zaczyna.

Kiedy rozpoczynałem przygodę maratońską w 2009 roku, poszedłem od razu do trenera Grzegorza Gajdusa, bo wiedziałem, że nie mam wiedzy, doświadczenia i sam sobie nie poradzę. Trochę się nawet wstydziłem prosić go o pomoc z moją kiepską życiówką w półmaratonie i wynikami lekko poniżej 30 minut na „dychę”, bo Gajdus miał wtedy świetnych zawodników: Henryka Szosta, Arkadiusza Sowę, Adama Draczyńskiego, czy Dariusza Kruczkowskiego.

Po kilku latach współpracy, przez chwilę trenowałem sam, wtedy zresztą pobiegłem swoje dwa najlepsze wyniki 2:12.34 i 2:11.20, po tym przyszła kontuzja, która była błędem szkoleniowym. Następnie, po półtora roku walki z urazem współpracowałem z Michałem Bartoszakiem, wreszcie w 2015 r. dostałem się do trenera Leonida Szewcowa, szkoleniowca Henia Szosta. Popracowaliśmy razem 8 miesięcy, ale gdy nie udało się zrobić kwalifikacji olimpijskiej do Rio de Janeiro, znów zostałem sam. I tak jest do dzisiaj.

Któremu z trenerów zawdzięczasz najwięcej?

Zdecydowanie pierwszemu! Markowi Zarychcie, który mnie wychował przez początkowych 10 lat biegania w Płocku: bieżnia, hala, przełaje. Natomiast jeśli chodzi o maraton – to Grzegorzowi Gajdusowi. On zbudował fundamenty mojego biegania na królewskim dystansie, wiele mnie nauczył, a pierwsze 3 lata współpracy były pasmem sukcesów, rekord życiowy za rekordem. Na tej myśli szkoleniowej pobiegłem wspomniane 2 najlepsze wyniki. Dopiero potem przyszła kontuzja i to się załamało.

Ale muszę powiedzieć, że każdy trener dużo mi pomógł. Michał Bartoszak wyciągnął z głębokiego „dołka” po kontuzji, z którym nie mogłem sobie poradzić, z kolei Leonid Szewcow to trener światowej klasy, był szansą, która mogła się nigdy więcej nie pojawić. Pierwszy start pod jego kierunkiem wyszedł dobrze – 2:12:40, drugi spróbowaliśmy trochę za mocno, były też problemy zdrowotne i skończyło się na 2:14. A skoro nie udało się zakwalifikować do igrzysk, rozstaliśmy się – taka była umowa. 

A co Ty jako trener możesz teraz dać zawodniczkom, z którymi pracujesz: Annie Gosk i Dominice Stelmach?

- Mogę pomóc w ich maratońskim rozwoju swoim ogromnym doświadczeniem, żeby nie popełniły błędów, które ja zrobiłem. Dużo wiem także o przygotowaniu wysokogórskim, wielokrotnie pracowałem na takich obozach i wiem, co robić, żeby trening przyniósł korzyści.

Obie biegaczki chwalą przede wszystkim trzy aspekty pracy pod twoim kierunkiem: wiedzę i doświadczenie, bardzo duży spokój oraz indywidualne podejście do każdego zawodnika i każdego treningu.

I to jest chyba najważniejsze. Trener Zarychta uczył mnie wiary w sens ciężkiej pracy na treningu. Systematycznie i cierpliwie, nic na szybko, na hop siup. To jest podstawa sukcesu, a nie, że „może się uda”. Wypracowane, sprawdzone metody, czas i cierpliwość, ciężka praca czasami przez lata. Tym się rządzi bieganie wytrzymałościowe. I to staram się przekazać zawodniczkom. A rozliczą nas, jak zwykle w sporcie, wyniki. (czytaj dalej)


Jesteś zadowolony, że podjąłeś się tego zadania?

Ucząc innych, uczysz się też sam. Więc to jest także korzyść dla mnie. Trenować kogoś jest znacznie trudniej niż samego siebie, bo dochodzi ogromna odpowiedzialność za drugiego sportowca. Musi być większe skupienie i większy spokój. Tak, jestem zadowolony, że podjąłem się tego wyzwania.

Jaki potencjał widzisz w maratonce Annie Gosk?

Ania ma ogromne możliwości. W lutym, jeszcze zanim podjęliśmy współpracę, byliśmy razem w Belgii na crossie, który wygrała. Byłem pod ogromnym wrażeniem stylu, w jakim to zrobiła! Luz i swoboda świadczyły o jej potężnych predyspozycjach, bo jeśli ktoś tak biega przełaje, ma szanse być bardzo dobrym w maratonie.

Anna Gosk potwierdziła świetną formę. Polki najlepsze na przełaju w Belgii!

Ja też byłem takim typem przełajowca, a dzięki temu, że jesteśmy podobni - mogę lepiej poznać i współpracować z Anią. Wiem jaki trening siłowy jest dla niej najlepszy, co powinno najskuteczniej zadziałać. Taka zawodniczka wcale nie musi być przygotowana super tempowo, bo ma naturalnie wypracowaną siłę biegową, która bardzo jej pomoże w maratonie. Po drugie, Ania nie jest zawodniczką mocno wyeksploatowaną. To tak jak u Henia Szosta: on też nie przeszedł naszego systemu szkolenia i prawdopodobnie dzięki temu pobił rekord Polski, osiągnął szczyt formy wtedy, kiedy trzeba.

Potencjał Ani jest ciągle bardzo duży, dlatego nie wahałem się z pozytywną odpowiedzią na prośbę o pomoc. Czasami trenerzy czekają na taki talent przez całe życie, a i tak na niego nie trafiają. Trzeba było korzystać z okazji, chociaż na pewno wolałbym to zrobić za 2 lata, może za rok, gdy już będę „wygaszał swoje silniki”, ale jak los coś daje, nie wolno tego przegapić!

Co mówią Twoje trenerskie wiedza i intuicja: w jakim czasie Anna Gosk może w przyszłości biegać maraton?

Oj, to trudne pytanie. Pierwszy maraton był w moim założeniu „na rozpoznanie”, chociaż przyznam, że Ania chciała od razu próbować biec na 2:28! Musiałem długo ją przekonywać, żeby zrobiła to znacznie spokojniej. Poprosiłem nawet o pomoc mojego brata Przemka, który prowadził Dominikę Stelmach. Tak się doskonale złożyło, że obie dziewczyny były na podobnym poziomie.

Wracając do pytania: uważam, że 2:30 jest w zasięgu możliwości Anny Gosk już niedługo, a w perspektywie jeszcze znacznie szybciej. Zwróć uwagę, że debiut poniżej 2:35 zrobiła po zaledwie 6-7 tygodniach treningu! To bardzo mało. Przygotowania do pierwszego maratonu zaczęła dopiero we wrześniu, bo wcześniej miała długie roztrenowanie po dość obfitym w starty sezonie i ważne wydarzenie prywatne, bo wyszła za mąż.

Początek nie był zbyt zachęcający, bo kto by się spodziewał, że z 1:19 we wrześniowym półmaratonie Ania pobiegnie maraton w niecałe 2:35? Ale potem pojechała na trzytygodniowy obóz do Szklarskiej Poręby i tam, mimo fatalnej czasem pogody, wszystko szło już dobrze. 

"Debiut jak marzenie!" Anna Gosk nową nadzieją maratonu. "Wielka zasługa trenera Giżyńskiego!"

I idzie dalej, bo Anka właśnie kapitalnie pobiegła 10 kilometrów! Wygrała Bieg Niepodległości w Poznaniu i zdobyła złoto mistrzostw Polski.

Ten wygrany bieg to doskonała informacja o aktualnym poziomi sportowym Ani - wiadomo, jak dalej układać trening - i potwierdzenie, że wszystko idzie w dobrym kierunku przed zbliżającymi się biegami przełajowymi. Ciągle najważniejszy jest wiosenny maraton, ale te kilka biegów, to podbudowa szybkościowo-siłowa pod dystans główny. 

Anna Gosk mistrzynią kraju na 10 km. Ponad 11 tysięcy na mecie Biegu Niepodległości w Poznaniu [ZDJĘCIA] 

Ania powalczyła w Poznaniu samotnie na wcale nie łatwej trasie. Pobiegła odważnie i bez kompleksów. Złoto mistrzostw Polski to dla nas wielki sukces! Dla Ani - pierwszy złoty medal, a dla mnie, być może, odczarowanie dystansu 10 km, który jako zawodnikowi nigdy szczególnie mi nie leżał (uśmiech).

Zdradź nam, proszę, czy zamierzacie zaatakować już przyszłoroczne igrzyska olimpijskie w Tokio, czy na spokojnie myślicie dopiero o następnych, w 2024 w Paryżu?

Zależy od tego jak pójdą przygotowania do sezonu wiosennego. Na teraz – tak! Spokojnie można podjąć taką próbę. Świetnym przykładem jest Monika Andrzejczak, która w tegorocznym debiucie pobiegła w Dębnie 2:38, a niedawno na igrzyskach wojskowych w Chinach zeszła poniżej 2:32! A więc poprawa o kilka minut w ciągu pół roku nie jest niemożliwa.

Mamy dużo czasu i trzeba się na to nastawiać: następny maraton biec w grupie lekko poniżej 1:15 na półmetku i próbować złamać 2:30. Wcześniej trzeba, oczywiście, pokonać półmaraton w 71, najmarniej 72 minuty. Ale stać ją na to, bo już w tej chwili jej rekord życiowy z marca wynosi 73:07. (czytaj dalej)


Bardzo dużo czasu poświęcamy Annie Gosk – i nic dziwnego, bo to temat wdzięczny do omawiania. Ale jesteś trenerem jeszcze jednej zawodniczki, z nią zacząłeś pracować wcześniej, bo już na początku roku i tak z górki nie jest. Mówię, oczywiście, o Dominice Stelmach.

Z Dominiką jest ten problem, że ma mnóstwo różnych celów i nie potrafi zdecydować, co chce w życiu biegowym robić. Ja jestem jej konsultantem do spraw maratonu, ale Dominika próbuje pogodzić z maratonem wiele innych, często całkiem innych, biegów. Łączenie tak różnych konkurencji zdarza się w biegowym świecie nader rzadko.

Ale będziecie nadal współpracowali?

To zależy głównie od Dominiki. Teraz jest chwila na przemyślenia, bo wyjechała do Argentyny, gdzie w następny weekend wystartuje w mistrzostwach świata w biegu górskim. Rozmawialiśmy ostatnio dosyć długo i postawiłem sprawę jasno: albo w przygotowaniach do maratonu współpracujemy na moich zasadach, albo ja nie będę mógł dalej pomagać.. Szkoda przede wszystkim ciężkiej pracy Dominiki i jej wyrzeczeń.

Co to znaczy „na twoich zasadach”?

To znaczy, że jeśli stawiamy na maraton, to trenujemy tylko i wyłącznie do maratonu. Nie ma po drodze innych startów poza wspierających ten bieg, tak jak to było tej jesieni. Dominika, wzorem Australijek, próbuje godzić i łączyć różne formy biegania. Do tej pory starałem się w tym pomóc, ale to wyraźnie nie wyszło. W sierpniu byliśmy razem na obozie w Szklarskiej Porębie, wszystko wyglądało bardzo dobrze, Dominika trenowała na poziomie Ani Gosk, ale w jej kalendarzu znów pojawiły się starty niezbyt służące maratonowi.

Oczywiście, wiem, że Dominika jest w innej sytuacji, ona żyje z biegania i czasami musi biegać tam, gdzie wymaga sponsor, ma jakieś zobowiązania albo może zarobić pieniądze, ale to wszystko, niestety, nie zagrało na trasie maratonu we Frankfurcie, który był celem sezonu jesiennego. Ciągle wierzę, że Dominika może pobiec zakładane na ten rok 2:33, ale na to musi się złożyć wszystko.

Czy Anna Gosk i Dominika Stelmach to wszystkie zawodniczki na poziomie wyczynowym, których jesteś trenerem, czy sprawujesz opiekę szkoleniową nad jeszcze jakimś maratończykiem?

Pomagam jeszcze kilku osobom, ale tam nie ma mowy o wyczynie. Ociera się o taki poziom Jacek Wichowski, który biega 5 km poniżej 15 minut, a teraz w Biegu Niepodległości w Warszawie pobił rekord życiowy na 10 km o 53 sekundy! „Życiówka” Jacka wynosi teraz 31:04, ale jest on jednak ciągle bardzo dobrym i ambitnym amatorem. Najdłużej natomiast trenuję mego brata Przemka, który doszedł do 2:26 w maratonie. Jego bieganie to nasza wspólna fantastyczna przygoda!

A myślisz o tym, żeby powiększyć swoją „stajnię” maratończyków?

Na razie zdecydowanie nie. To zbyt wymagające zajęcie, zbyt duże zobowiązanie. Na takim zawodniku trzeba cały czas się skupiać, monitorować jego samopoczucie, mieć w głowie jego zmęczenie treningiem... Bo taki trening polega właśnie na umiejętnym sterowaniu zmęczeniem. Nie może być zbyt duże, ale nie może też być zbyt lekko, bo potem w maratonie nie wyjdzie.

Dlatego ja nie wierzę, że można z sukcesami prowadzić dużą grupę zawodników na poziomie wyczynowym. Na świecie widać, że grupy zamykają się w gronie, powiedzmy, 10 biegaczy czy biegaczek. A poza tym ja chcę się jeszcze skupić na sobie, moim celem jest wywalczenie wiosną kwalifikacji olimpijskiej i potem start w igrzyskach w Tokio.

A myślisz, żeby w przyszłości, po zakończeniu kariery biegowej, zając się pracą trenerską zawodowo?

Jak najbardziej tak, chociaż w naszych realiach nie jest to łatwe. Musiałoby się zgrać kilka czynników, bo nie jest to łatwy kawałek chleba. Znowu długie wyjazdy, nie ma z tego za dużych pieniędzy, bo w maratonie nawet wyniki na poziomie czołówki europejskiej nie gwarantują sukcesów na świecie. No, ale jest to coś, co potrafię robić i w czym się dobrze czuję, więc chciałbym być trenerem.

W takim razie życzę jak najlepszego roku, tak byście razem z twoją zawodniczką pojechali oboje do Tokio i stanęli na starcie olimpijskich biegów maratońskich.

To byłoby spełnienie moich marzeń! Dziekuję za te bardzo trafione życzenia! (śmiech)

Rozmawiał Piotr Falkowski