Nic nie jest stracone, póki wszystko nie jest skończone
[Jacek „Mezo” Mejer – Życiówka]
Pico de la Casa, 7 marca, 9:45. Napieramy ścieżką pod górę przez spalony piniowy las. Na długich odcinkach naszej trasy widać ślady ubiegłorocznych pożarów, które przetoczyły się przez Gran Canarię. Widać jednak, jak las się odradza. Wypalone pinie wypuszczają nowe gałązki z jasnozielonymi igłami. Piniowy las jest nie do zaj***nia.
Teraz jeszcze nie wiem, że już bardzo niedługo sam będę musiał być jak te pinie.
* * * * *
Z deszczu pod rynnę
Las Palmas, 6 marca, 23:05.
Pod koniec prowadzącego plażą pierwszego kilometra większość z nas ma buty wypełnione piachem. Większość chyba też bluzga w myślach na fantazję autora trasy. Jedyny pożytek jest taki, że bieg po takim podłożu to niezła rozgrzewka. W klasyfikacji trudności nawierzchni na tych zawodach piasek plaży Las Canteras nie zajmie jednak najwyższego miejsca.
Wbiegamy na nadmorski bulwar, którym lecimy jeszcze ponad 2 km. Trzymamy się ostrożnie gdzieś z tyłu stawki z poznanymi na starcie Mahdim, Jackiem i Danielem. Ten pierwszy to pół-Polak, pół-Irakijczyk, a zestawienie imion dwóch pozostałych łatwo zapamięta każdy miłośnik biegania, bądź też napojów wyskokowych.
Jeszcze dalej skręcamy pod wiaduktem w przyjemną szutrówkę z górką. Po drugiej stronie wzniesienia zaczyna się jednak długi odcinek jak ze złego snu. Najpierw biegniemy wśród jakichś opuszczonych ruin, a później trasa łączy się z wyschniętym korytem rzeki. Po bokach chaszcze, a pod nogami nieregularne bajbory wszelkich kształtów i rozmiarów, usuwające się spod stóp. Z deszczu pod rynnę, można powiedzieć. Czy raczej, biorąc pod uwagę że woda tu płynie rzadko, z piachu w kamerdolce.
Magda wyrwała gdzieś daleko naprzód. To ona mnie wyciągnęła na tę morderczą wyrypę, a ja dla towarzystwa, jak przysłowiowy Cygan, dałem się powiesić. Na zeszłorocznej Tatranskiej Szelmie, kiedy byłem w lepszej formie, razem dobiegliśmy do mety. Na 128-kilometrową Transgrancanarię Classic zapisałem się w grudniu, jak już bujałem się z kontuzją. Później doszły inne kłopoty zdrowotne i życiowe zawirowania, a kontuzja się pogorszyła. Dopiero w ostatniej chwili niezawodny fizjo-szaman postawił mnie do pionu.
Skutek był taki, że w miesiącu poprzedzającym bieg na treningowym liczniku miałem mniej, niż jego dystans. Jeszcze wcześniej, w styczniu, udało mi się wybiegać... całe 25 km. Ostatnią setkę biegłem na Teneryfie prawie dwa lata temu, a to miał być mój drugi najdłuższy dystans w życiu. Czy ja mam prawo to skończyć? Nigdy wcześniej nie byłem tak bardzo nieprzygotowany do żadnego startu. Przynajmniej fizycznie. Bo głowę mam zawsze gotową na małą wojnę.
Po przylocie na wyspę, dwa treningi w górach i dzień na plaży załatwiły mi reakcję alergiczną na słońce. Czoło mam spuchnięte, a prawe oko jak po walce z Kliczką. Już na starcie wyglądam więc jak pacjent zero z jakimś nowym szczepem wirusa. No nic, trzeba to rozegrać na przetrwanie...
Nocna walka
Wreszcie opuszczamy dno tej piekielnej doliny. Krótkie, strome podejście, pierwszy bufet w Arucas-Santidad Alta (17 km) z dopingującymi mieszkańcami, mimo godziny 2:18 w nocy. Przegryzka, popitka i dalej pod górę. Chłodno, mgła, mżawka. Już dużo dalej w prześwitującym przez chmury świetle księżyca majaczy pierwsza naprawdę ostra góra. Okazuje się stroma i błotnista. Pomagają kijki, bo moje typowo skalne buty się ślizgają. Szybki zbieg na drugą stronę też grozi niekontrolowanym zjazdem, ale tu już z pomocą przychodzą umiejętności.
Na szosę w miasteczku Teror wypadam z bólem brzucha, który narastał od jakiegoś czasu. Na uliczkach z powrotem doganiają mnie ci, których prześcignąłem na zbiegu. Dwa kilometry dalej wreszcie stoi namiot z bufetem (28 km). Biorę przegryzki, siadam na krzesełku i przez dłuższy czas na przemian zginam się w pół i prostuję, próbując pozbyć się bólu. Na wiele to jednak nie pomaga.
Na kolejne nocne podejście wyruszam ze spotkanym rodakiem Rafałem. Wkrótce mu jednak odskakuję i doganiam Iana, mieszkającego w Szkocji Anglika. Wspólnie pokonujemy całe długie, żmudne podejście wiejskimi drogami i ścieżkami. Uciekam mu dopiero na stromym zbiegu – nieprzyjemnym, bo prowadzącym głównie wybetonowaną dróżką. Jak zwykle czuję na nim brzuch. Jeszcze jedna spora hopka dzieli mnie od kolejnego punktu w miejscowości Fontanales na 40 km.
Jest przed 6:30, wciąż ciemno. Dalej mam bezpieczny zapas godziny i kilkunastu minut do limitu. Przy wejściu słyszę od kogoś, że trochę zawodników już tu rezygnuje. Znów próbuję coś zrobić z bólem. W międzyczasie czytam wiadomość od Magdy. Jest daleko przede mną i... też boli ją brzuch na zbiegach.
Po nocy przychodzi dzień
Szarym świtem na podejściu znający trasę szwedzki zawodnik opowiada mi, co będzie dalej. Później pod górkę trzymam tempo Kanadyjczyka Jose, a on próbuje robić to samo za mną na zbiegach. Robi się zupełnie jasno, słońce nieznacznie prześwieca przez chmury, a krajobraz do złudzenia przypomina mi Szkocję. Wraz z dobrymi wspomnieniami się rozkręcam. Jestem w stanie żwawo biec pod górę za Jose, mimo wiejącego wmordewindu.
Kanadyjczyk pracuje w różnych egzotycznych krajach i brał udział w wielu znanych biegach. Transgrancanaria jest dla niego częścią przygotowań do Badwater, na który dostał kwalifikację. Uciekam mu, kiedy trasa opuszcza szosę i stromo spada w dół skalistego wąwozu Barranco del Sao. Nie ma wiele czasu na podziwianie widoków, bo trzeba uważać na to, co pod nogami.
Wreszcie mogę wykazać się tym, co najbardziej lubię. Po bólu lewego kolana nie ma śladu, więc mogę się rozpędzić. Przeganiam Daniela i Mahdiego, a także kilkoro innych współzawodników. Robi się coraz cieplej, więc na dole jestem już nieźle zgrzany.
Szalony zbieg przechodzi w niewiele mniej strome podejście, na którym łapie mnie mały kryzys. Doprowadza ono do lokalnej asfaltowej drogi i nią do następnego bufetu przy tamie nad sztucznym jeziorem Presa de los Pérez (51 km). Po chwili docierają Mahdi, Daniel i Jose. Wszyscy jesteśmy zmachani i potrzebujemy odpoczynku, bo słońce coraz mocniej grzeje.
Bądź jak pinie
Jezioro zostaje coraz niżej w dole, a my stromo napieramy ścieżką przez spalony piniowy las. To pozostałość po pożarach, które przetoczyły się przez Gran Canarię w zeszłym roku. Widać jednak, jak las się odradza. Wypalone pinie wypuszczają nowe gałązki z jasnozielonymi igłami. Piniowy las jest nie do zaj***nia.
Z daleka widać maczugę Roque Nublo, pod którą się znajdziemy za parę godzin. Widać też Teide, moją ulubioną kupę żużlu na sąsiedniej Teneryfie. Ten najdalej na zachód wysunięty odcinek trasy dłuży się w nieskończoność, a mnie coraz bardziej zgrzewa i wysusza słońce. Choć to tylko 12 km, oprócz bukłaka mogłem jeszcze napełnić softflaski. Na ostatniej, stromej hopce przed Artenarą, gdzie kończy mi się woda w bukłaku, jest już ze mną naprawdę źle.
Na półmetkowy bufet (63 km) wtaczam się jak zombiak o 12:27. Limit upływa o 13:45. Łapię kontakt z rzeczywistością na tyle, żeby od razu zacząć się nawadniać. Woda, cola, woda, cola, woda, Sprite... W półświadomej głowie pytanie, czy jest sens jeszcze cisnąć. Pół godziny później, po dojściu do siebie, piję jeszcze dwa kubki rosołu. Woda w bukłak i jednego flaka, cola do drugiego, i nieco żywszy trup może wyruszyć na dalsze napieranie. Muszę być jak te pinie.
I znowu żmudnie do góry, w odkrytym słońcu, na jakieś 1730 metrów n.p.m. Zbieg jest dłuższy i bardziej stromy, 700 m w pionie, do Tejedy (75 km). Ten etap ma prostszy profil, ale również jest męczący. Na bufecie znów uzupełnianie płynów w towarzystwie spotkanych rodaków, bo czeka nas ponad 700 pionowych metrów rypania w upale pod widoczną stąd jak na dłoni najbardziej charakterystyczną skałę Gran Canarii. (czytaj dalej)
Ile metrów ma ten kilometr?
Skalistą ścieżką docieram do miejsca, gdzie cztery dni temu zbiegliśmy z Magdą z Roque Nublo, i napieram w górę dalszą trasą naszego treningu. Upał już nieco odpuścił, więc tempo wzrasta. Tuż przed 18:00 pod słynną skałą wolontariusz mierzy mój czas. – Dwa kilometry – odpowiada na pytanie o odległość do przepaku.
Dwa kilosy w dół zbiegu, poniżej parkingu przy szosie, jest jeziorko z tamą. Po jego drugiej stronie siedzi fotograf i cyka mi zdjęcie. – Ile na przepak? – Dos kilómetros – odpowiada ze stoickim spokojem. – ¡Venga! – dodaje z większym ożywieniem, jak wszyscy kibice, których licznie spotykam na trasie.
Naprawdę jest tylko jeden, ale za to ostro pod górę. Cisnę do końca i wbiegam na teren pola namiotowego. Wpadam na punkt o 18:46, kiedy ktoś z obsługi krzyczy: pospieszcie się, bo zaraz zamykamy, kto nie wyjdzie do 19:00, ten będzie zdyskwalifikowany! A byłem przekonany, że limit jest na wejściu.
No nic, biorę michę makaronu z sosem i posłusznie szamię jak dziki świniak, żeby zdążyć. Dużo zawodników postanawia zejść. Przepaku nie odbieram, bo do mety starczy mi zaopatrzenia. Później zresztą się dowiem, że z wydawaniem przepaków podobno był mały bajzel. Zmywam się szybko, żeby nie przytulić DNF-a, a kurtkę i czołówkę zakładam już na zewnątrz.
Druga noc, długa noc
Za szosą czeka nas jeszcze podejście na najwyżej położony punkt trasy (ok. 1830 m), tuż pod najwyższym szczytem Gran Canarii – Pico de las Nieves. Tu też byliśmy z Magdą na treningu. Zapalam czołówkę i śmiało lecę w dół co bardziej stromych zbiegów. Na jednym z nich doganiam schodzącą pomalutku znajomą Agatę, z którą mijaliśmy się już wcześniej. Mówi, że jest totalnie osłabiona, nie skończy tego biegu i chce tylko dotrzeć do najbliższej cywilizacji. Upewniam się, że nie potrzebuje, żeby z nią zostać i że ma numer do organizatorów. Nalega, żebym leciał naprzód i tylko zawiadomił o niej najbliższą obsługę zawodów.
No to lecę, wykorzystując zbiegi. Szczególnie ten długi i stromy, prowadzący do szosy, na którym masowo wyprzedzam. Mijam Mahdiego, który jest pewny, że ukończy – później niestety będzie musiał zejść przez kontuzję stopy. Według wyników, na tym etapie zyskam 66 miejsc. Przy szosie mówię ekipie zabezpieczenia o Agacie. Obiecują przekazać zamykającemu trasę, żeby się nią zajął.
Ten 16-kilometrowy etap jest najdłuższy, i właśnie zaczyna się jego gorsza część. Szutrówka lekko w górę, krótki zbieg i niekończąca się, falująca ścieżka. Po tylu godzinach każda następna górka jest coraz bardziej męcząca. Trasa jest oznaczona co 5 km. Kiedy pojawia się znacznik 30 km do mety, wyliczam, że do punktu zostały już tylko trzy. Nie wiem, czy te kilometry uległy magicznemu wydłużeniu, czy może to ja jestem tak skrajnie wykończony i spowolniony. Nocne minuty wloką się niemiłosiernie długo, a za każdą hopką pojawia się następna, niewidoczna na profilu.
Na jednym z podejść mijam siedzącego obok ścieżki Francuza. Narzeka na kłopoty żołądkowe i prosi o zawiadomienie obsługi na punkcie. Tylko gdzie ten punkt, który już dawno powinien być? Nie wie tego również dogoniony Anglik, który jest jeszcze bardziej nieżywy ode mnie. W końcu kilkaset metrów dalej, na szczycie wzniesienia, zza drzew widać jakieś blade światło. Za przełamaniem wyłaniają się namioty.
Punkt jest w środku niczego, chociaż to miejsce ma nazwę – Hierbahuerto (101 km). Jest 22:23, czyli 22 minuty do limitu. Miałem nadgonić, ale te ostatnie 3 km się nieco rozciągnęły. Do Francuza ma ktoś iść. Ogarniam się dość szybko, szczególnie że kolejny etap to 10 km zbiegu z jedną hopką. Mam na niego dwie i pół godziny, a taki profil daje mi możliwość niezłej nadróbki.
Wykorzystaj atut
Zaczyna się ostro w dół, więc zbiegam po kamieniach przez las, na ile pozwalają zajechane nogi. Kiedy wypadam na białą, gruntową drogę w dolinie, księżyc w zenicie świeci tak jasno, że mogę wyłączyć czołówkę. Kilometr podejścia idzie mi wolno, bo jestem wykończony. Gdzieś tam dostaję wiadomość od Magdy, że jest na kwaterze i idzie spać. Rozumiem z tego, że skończyła poniżej 24 godzin. Często o niej myślałem. Bardzo się cieszę, ale nie chcę jej budzić.
Fajny zbieg z drugiej strony wynagradza zmęczenie. Później długo jest łagodnie, aż w końcu w świetle czołówki dostrzegam ostrzeżenie o technicznym zbiegu. I od razu robi się ciekawie. Trasa prowadzi bardzo stromym, piarżystym stokiem, a gdyby nie odblaski, trudno byłoby znaleźć ślad ścieżki. Osypujące się kamienie i żwir wraz z ciemnością wymagają skupienia. Zmęczenie nie pozwala mi szaleć, ale mimo to wkrótce wyprzedzam kilka osób. Poniżej, na asfalcie, doganiam następnego rodaka – Irka. Obaj mamy nadzieję, że zabudowania przed nami to bufet. Wolontariusz mówi nam jednak, że jest on kilometr niżej, pokazując skręt w dół. Naprawdę, włącznie z dobiegiem ulicami miasteczka, będą dwa...
Znów tabliczka ostrzega o „technical descent”. Rzucam się w dół, tym razem widząc więcej światełek do wyprzedzenia. – ¡Paso! – co chwilę wołam i dziękuję za miejsce. Czasem zbaczam w jeszcze trudniejszy teren, by przeskoczyć kilka osób naraz. Opuncje drapią mi nogi, lecz prędkość wydaje się bezpieczna. Mój instynkt samozachowawczy wciąż działa. To nie Glen Coe Skyline, gdzie musiałem postawić wszystko na jedną kartę. Te dwa zbiegi to jednak prawdziwy skyrunning!
Do bufetu w Ayagaures (111 km) prowadzi jeszcze długi asfaltowy dobieg. Do limitu o 1:00 mam 25 minut, a więc wiele nie nadrobiłem. Kto ma kłopoty z technicznymi zbiegami, ten może tu mnóstwo stracić. Trochę biegaczy nie zmieści się tu w czasie, choć do mety już tak blisko. Transgranarię Classic skończy 434 zawodników (64 procent) spośród 674 startujących.
Podchodząc szeroką szutrówką pocieszam się, że to już ostatnia góra, a potem już tylko prosto do domu. Już mam to w kieszeni. Wbrew wszystkiemu zrobiłem to, choć do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy jest sens startować, a na półmetku półprzytomnie się zastanawiałem, czy warto dalej napierać. Czym to skończyłem – pamięcią mięśniową, doświadczeniem, a może tylko psychą? Tą moją mentalnością muła, która pozwala mi iść przed siebie bez niepotrzebnych rozkmin? Nie zawsze dobra cecha, ale czasem się przydaje.
Wdzięczność
Po krótkim zbiegu jestem na dnie kanionu, prowadzącego aż do Maspalomas. Trzynaście płaskich kilometrów po zestawie nawierzchni jak z najgorszych koszmarów. Takie coś mieliśmy na pierwszym etapie, tylko na znacznie krótszym odcinku. Suche koryto rzeki i usuwające się spod nóg kamienie wszelkich rozmiarów. Czy muszę dodawać, że w środku drugiej nocy napierania niektóre z nich mają twarze? Zdaję sobie z tego sprawę dopiero, gdy jeden bajbor szczerzy się do mnie trupią czachą. Odwzajemniam uśmiech i napieram dalej.
Cały ten etap idę sam. Bo biec nie mam już siły. Może tylko czasem na tych krótkich odcinkach, kiedy kamienie ustępują miejsca ziemnej drodze. A księżyc w zenicie i prawie w pełni jest naprawdę fajny. Czuję wdzięczność, że mogę go widzieć, że moc wciąż jest ze mną i że tu jestem.
Druga nawierzchnia z zestawu zaczyna się pod autostradowym wiaduktem, już w Maspalomas. To koryto kanału burzowego, pokryte nierównym betonem, coś jakby nieregularnym brukiem. Na chwilę musimy z niego wyjść na brzeg na pomiar czasu na 3,5 km do mety, by za chwilę znów zbiec na dno. Tu wyprzedza mnie Irek, który złapał nie wiem które życie tuż przed końcem.
Ostatnie dwa kilometry prowadzą bulwarem. Tu już biegnę, żeby mieć to szybciej za sobą, i nawet wyprzedzam dwóch biegaczy, przybijając piątki. Radość chwili, wdzięczność, euforia, poczucie nieśmiertelności, totalne wykończenie, pustka w głowie – wszystko po trochu. Wyszarpałem to. Końcowe 500 metrów po piasku zamyka klamrę z plażowym startem w Las Palmas. Cała Gran Canaria z buta od oceanu do oceanu, jak dwa lata wcześniej Teneryfa. Nie lubię słowa „zdobyta”, bo takich wyzwań się nie zdobywa. Co najwyżej pozwalają nam na zwycięstwo nad samym sobą, jeśli podejdziemy do nich z pokorą.
Metę przekraczam o 4:15, z wynikiem 29:15:51 i bezpiecznym, 45-minutowym zapasem do limitu. Gorące powitanie organizatorów sprawia, że każdy finiszer czuje się jak zwycięzca. Częstuję się przekąskami i piwem, robimy sobie zdjęcia z Irkiem i Danielem, którzy skończyli chwilę przede mną, i udaję się na zamówiony większy posiłek.
Wraz z gratulacjami od łódzkiego kumpla dostaję pytanie, co z Magdą. Dopiero później się dowiem, że zeszła w Ayagaures przez bardzo silne słoneczne poparzenie nóg. W ultra jednak do końca nie można być niczego pewnym...
Już się całkiem rozwidnia, kiedy po trzech kilometrach spaceru pukam do drzwi naszej kwatery. – Gratki – mówi Magda otwierając drzwi – przynajmniej ty to skończyłeś. – Dzięki – odpowiadam – ty też byłaś dzielna. Ale żaden bieg mi nie zabrał tyle zdrowia od czasu Łemko 150 i RMG Ultra.
W tym momencie jeszcze nie wiem, jak bardzo mnie naprawdę zniszczył. I że dopiero za kilka dni będę miał poczucie, że rzeczywiście go skończyłem.
Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj.
[Dezyderata]
Kamil Weinberg
fot. KW, Magdalena Bień