Piątek 3 marca, godz. 22:00. Jadę krętą ardeńską drogą. Clint i Nelleke dawno uciekli gdzieś do przodu. Znają mnie, to wiedzieli, że sobie poradzę. GPS-a nawet nie odpaliłem, bo mam go w głowie. Zza kierownicy furgonu wszystko widać z wysoka. Dawno temu jeździłem nawet większym sprzętem, ale to było w poprzednim życiu. Chwilę niepewności miałem tylko kiedy zawiadujący logistyką Joop zapytał, czy bym nie poprowadził Forda Transita z przepakami. Zdecydowałem się od razu. Po kilkunastu minutach za kółkiem czułem się już na swoim miejscu. Przez najbliższe, zlewające się w jedno dni i noce zaprzyjaźnię się z Big Bad Boyem na dobre.
* * * * *
Legends Trail to jedyna w swoim rodzaju nieoznakowana 250-kilometrowa wyrypa w belgijskich Ardenach, ukształtowaniem terenu i ilością błota przypominających nasz Beskid Niski. Od zeszłego roku organizują ją dwaj belgijscy zapaleńcy, Stef Schuermans i Tim de Vriendt. Stefa znam od dawna, z bałkańskiego wspinania i biegania w Polsce. Zanim wrócił do ojczyzny, spędził kilka lat w naszym kraju. Rok temu wbrew sobie dałem mu się nawet namówić na udział w tym zabójczym wyzwaniu. Organizm jednak podświadomie wybrał mniejsze zło i niedługo przed startem postanowił skręcić kostkę. Pojechałem jako wolontariusz. TAK BYŁO wtedy.
Teraz też nie mogło mnie zabraknąć i znów zjawiłem się w tej samej roli. Tak samo nie czułem się gotowy na taki długi dystans, no i nie chciałem się wyniszczyć przed wszystkimi startami planowanymi na ten rok – Runmageddonem Ultra, Rzeźnikiem i kilkoma innymi, o których w swoim czasie. Kiedyś krótsza o całą setkę Łemkowyna, którą w 2014 ukończyłem tylko siłą woli, załatwiła mnie praktycznie na pół roku. Że byłem wtedy zajechany już na starcie, to inna sprawa...
* * * * *
Konfederacja Ardeńska
Peleton napieraczy wyruszył z Achouffe o 18:00. Niedługo po ich starcie wysłałem stamtąd pierwszy raport i zdjęcia (TUTAJ). Przejeżdżając przez wieś Maboge nad rzeką l'Ourthe zauważam kilkoro z nich na drodze i pozdrawiam błyskiem świateł. Do bazy w Hotton (Checkpoint 1) na 63 km pierwsi dotrą przed trzecią rano, ale my mamy ją otworzyć i przygotować około jedenastej. Wcześniej odbywa się tam jakaś impreza.
W Hotton niby wiem gdzie jechać, ale skręcam nie tu gdzie trzeba i tracę trochę czasu. Może to zmęczenie, bo wczoraj przejechałem 1200 km, po drodze tak jak przed rokiem zabierając z Drezna Chloe i Neila, też wolontariuszy. Baza jest tam gdzie poprzednio, poza centrum miasteczka, w miejscowym klubie piłkarskim. Nelleke i Clint już na mnie czekają, a ostatni goście opuszczają budynek. Impreza była w klimatach country czy też kowbojskich pomieszanych z symboliką amerykańskiego Południa. Flagi Konfederacji wiszą tam zresztą cały czas, rok temu też były. Pasują tam jak pięść do oka, a dla znającego amerykańską kulturę Clinta wyglądają co najmniej dziwnie. Dlatego nadaje tej bazie nazwę Checkpoint Redneck. A może miejscowi planują secesję od Belgii? W dzisiejszym świecie wszystko jest możliwe...
Rozładowujemy Transita i wnosimy przepaki po schodach na górę. Przepisowo mają być do 20 kg, ale niektóre ważą dużo więcej. Zabieram po dwa, a jak się trafi plecak to i trzy na raz. Przynajmniej taki trening się przyda, bo większość weekendu spędzę za kółkiem. Niekwestionowanym mistrzem wagi ciężkiej zostaje Theo, nasz belgijski znajomy z Zamieci. Ten biegacz drobnej postury przygotował sobie plastikową skrzynię o wadze grubo ponad 40 kg, do której sam by się pewnie zmieścił. Może jest w niej jego bliźniak, z którym wymieniają się w każdej bazie i jeden napiera, a drugi śpi?
W międzyczasie przyjeżdża załoga punktu i jedna z drużyn zabezpieczenia trasy. Wspólnie przestawiamy stoły i krzesła i urządzamy bazę na przyjęcie zawodników. Udaje mi się półtorej godziny przekimać na glebie, a pierwsza piątka napieraczy dociera na miejsce: Holender Teun Geurts-Schoenemakers i Belgowie Joris Jacobs, Benny Keuppens, Ivo Steyaert i Dirk van Spitaels. Ten ostatni niestety postanawia się wycofać. Jak opowiada, nad rzeką l'Ourthe fiknął kozła o 360 stopni i zatrzymał się metr przed wodą, naciągając ścięgno w udzie. Później jeszcze kilka razy przyglebił, pogarszając sprawę. Nie chce się do reszty załatwić, więc podejmuje jedyną rozsądną decyzję.
Dirka znam z zeszłego roku, kiedy zajął trzecie miejsce. Nad ranem dłuższą chwilę gadamy o planach na ten rok, w tym o Wielkim Biegu, na którym znów się spotkamy. Obaj wciąż nie możemy uwierzyć, że się na niego dostaliśmy.
Pierwsza noc wykosiła więcej zawodników. Niektórzy zeszli z trasy już po drodze do jedynki. Jednym z ostatnich do niej docierających jest Amerykanin Buzz, który przychodzi już za dnia i idzie się przespać z decyzją na zewnątrz. Po godzinnej drzemce postanawia odpuścić i wspierać swoją żonę Sarah, która wyrównuje zeszłoroczne rachunki. Buzz to świetny facet z dużym dystansem do siebie, który zupełnie się nie przejmował wcześniejszym darciem łacha, że zostanie obiegany przez własną małżonkę.
W międzyczasie z Clintem i innymi pomocnymi wolontariuszami znieśliśmy i załadowaliśmy wszystkie wory na pakę furgonu. Czas je przerzucić na następną bazę. CP2 jest tym razem nie w Comblain-Fairon, lecz w domu kultury w małej miejscowości Oneux na 118 km. Jedzie ze mną wolontariuszka Karmen z Chorwacji. Jej chłopak, Francuz Alexandre, bierze udział w zawodach. Znam ich oboje z lipcowego chorwackiego biegu Velebit Ultra Trail. Alex napiera ze szczęśliwym dla niego numerem 44. Bardzo się ucieszył, kiedy opowiedziałem mu o Dziadach i że z taką liczbą ma wielkie szanse zostać bohaterem Legends Trail.
My i Sy
Do prowadzenia szafy już się przyzwyczaiłem. Jedyny kłopot, który się nagle pojawił, to buczący dźwięk po włączeniu świateł. Sprawdziłem zamknięcie wszystkich drzwi, nie wiem od czego to jest. Dzień wstał ładny, światła w Belgii nie są obowiązkowe, więc póki co jedziemy bez nich. Po drodze mijamy wsie o nazwach genialnych w swojej prostocie – My i Sy. Trafiamy do Oneux bez problemu. Z wjechaniem tyłem w podwórze z zastawionej samochodami ciasnej uliczki też sobie daję radę. Teraz jeszcze się udało przewieźć wszystkie przepaki na raz. Później, kiedy stawka będzie już rozciągnięta, nie będzie to możliwe.
Prowadząca czwórka dociera w niewielkich odstępach jeszcze przed południem, z Holendrem na czele. Następna grupka Belgów nadchodzi półtorej godziny po nich, a kolejni napieracze po następnych dwóch godzinach. W tej ostatniej grupce jest najszybsza z dziewczyn, zeszłoroczna zwyciężczyni Paula Ijzerman z Holandii. Ekipa medyczna się nimi zajmuje. Najwięcej roboty mają z ich już mocno zajechanymi stopami. Paula dzielnie poddaje się zabiegowi przekłucia pęcherza na dużym palcu stopy. – Legendy nie płaczą – mówię, robiąc jej zdjęcie. – Tak jest – zgadza się ze mną, sycząc z bólu – mogą wrzeszczeć i bluzgać, ale nigdy nie płaczą!
W załodze lekarsko-pielęgniarskiej jest Geert Dewit, który rok temu zdobył zaszczytny tytuł Legendy. Wśród ubiegłorocznych finiszerów są też inni wolontariusze, m.in. Peter Swager, a także znany mi z Zamieci Hans Coolen, który dojedzie później wieczorem. Ciągnie wilka do lasu, nawet jak się nie dało tym razem samemu wystartować...
Korzystając z wyglądającego zza chmur słońca wychodzę naprzeciw zawodnikom zrobić im trochę zdjęć. Posiadacz najcięższego przepaku Theo Leroy od początku napiera wraz ze swoim starym kumplem Pascalem Poulainem, również Belgiem. Cieszę się widząc, że dobry humor ich nie opuszcza. Pomału, ale pewnie – to ich zasada. Łapię godzinę drzemki na materacu. Przyglądam się rozciągniętym na trasie kropkom przesuwającym się na ekranie laptopa i rozkminiam, jak ogarnąć przerzut worów do CP3.
Na szczęście nie jestem z tym sam i przepaki najszybszej czwórki pojechały już z kimś innym – chyba zabrali je Clint i Nelleke. Ekipa logistyczna został w tym roku wydzielona, co znacznie usprawnia pracę całej obsługi biegu. Poprzednio robiłem w zabezpieczeniu trasy, teraz jestem transportowcem. Może dlatego, że przed rokiem w zimowych warunkach polscy kierowcy zdobyli szczególne uznanie kierowników zawodów. Zawsze fajnie spróbować czegoś nowego.
Prognoza na drugą noc jest paskudna. Późnym popołudniem napieracze opuszczają bazę już w rzęsistym deszczu. Wyruszam jeszcze za dnia, by zmieścić wszystkie pozostałe przepaki w dwóch kursach, a jednocześnie by wszyscy mieli je w trójce w odpowiednim czasie. Przynajmniej dokuczliwe buczenie po włączeniu świateł ustało. – Ostrożnie na tych górskich drogach w deszczu! – woła za mną współorganizator Tim. – Spoko, zawsze uważam, szczególnie w wozie którego jeszcze dobrze nie znam...
Za górami, za lasami
Stromy zjazd wąską drogą do rzeki. Kręta droga nad brzegiem. Miasteczko Aywaille, gdzie rok temu staliśmy z Arendem i Dieterem na moście jako jedna z drużyn zabezpieczenia i kupiliśmy pizzę dla wykończonych napieraczy. Z Remouchamps stromo pod górę. Robi się już ciemno. Wycieraczki ledwo nadążają ze zbieraniem wody. Skręcam w małą górską dróżkę i zjeżdżam do ukrytej za górami, za lasami trzeciej bazy w schronisku Ferme de Comptoir na 151 km. Jakimś cudem bez niczyjej pomocy parkuję tyłem między samochodami, by łatwiej wyładować wory. Może w poprzednim życiu prowadziłem tira?
W bazie serdecznie mnie wita jej koordynator Patrick, który poprzednio też zawiadywał CP3, tyle że w pobliskim La Reid. Ivo, Teun i Benny już wyruszyli. Joris jako jedyny z wielkiej czwórki komaruje jeszcze na górze na pryczy. Piątka Belgów i Holender, którzy przyszli dużo po nich, wyruszają nawet przed nim. Zdobywca drugiego miejsca poprzedniej edycji najwyraźniej postawił na dłuższy odpoczynek. Zobaczymy, czy to posunięcie mu się opłaci.
Znowu gapię się w kropki na ekranie. Około dziewiątej wieczorem uznaję, że czas na drugi kurs do dwójki i z powrotem. Deszcz nie ustaje, na termometrze ledwo powyżej zera i wieje zimny wiatr. Jadąc górskimi dróżkami przez ardeńską noc, myślę o wszystkich biednych napieraczach na szlaku Legends Trail.
Kiedy wchodzę do bazy w Oneux, ostatni z nich właśnie ją opuszczają. Zabieram wszystkie pozostałe przepaki i wracam do CP3. Drużyny zabezpieczenia mają pełne ręce roboty ze zwożeniem zombiaków z trasy. Tak jak poprzednio, druga noc jest pod tym względem najgorsza. Cieszę się na widok mojego kumpla Hansa. Trochę mniej na wieści, które przynosi – właśnie zwiózł ubiegłoroczną zwyciężczynię Paulę, którą załatwiło wychłodzenie.
Paula siedzi w bazie zawinięta w koce i dochodzi do siebie. Jutro, podobnie jak Dave, Tang i niektórzy inni, którym nie udało się ukończyć, dołączy do wolontariuszy. Bo Legendy przecież nie płaczą.
Alex imię jego czterdzieści i cztery też ma już dość i dzwoni do Karmen, która jest ze mną w trójce. Ta oddaje telefon Stefowi, który też tu jest z nami i przekazuje krążącemu gdzieś w pobliżu samochodem Clintowi, by go znalazł i tu przywiózł. Język mi się już plącze ze zmęczenia i przeskakiwania z angielskiego na chorwacki i nieudolnych prób dukania po niderlandzku. Ale jakoś nie chce mi się spać, bo dużo się dzieje.
Jedni przemoczeni i wyziębieni zawodnicy wchodzą, posilają się i powierzają swoje stopy medykom. Inni po przespaniu się ponownie wyruszają na nocną poniewierkę. Niektórych kawałek odprowadzam i robię im zdjęcia. Przybywają jedyne pozostałe w grze dziewczyny, wspomniana wcześniej Amerykanka Sarah Johnson i Holenderka Willemijn Jongens. Towarzyszy im rodak tej ostatniej, Tom Endstra. Ta trójka napiera wspólnie od CP2 i wszystko wskazuje, że ukończy bieg razem.
Pochłaniam kilka porcji ryżu z warzywami i kurczakiem i po czwartej nad ranem wrzucam wory na pakę. Znowu stękam z wysiłku przygnieciony ciężarem skrzyni Theo. A jej właściciel wraz ze swoim przyjacielem Pascalem właśnie przed chwilą ruszyli pomału, ale pewnie w kierunku czwórki...
O chlebie i wodzie
Upierdliwy buczek znowu się włączył. Bez świateł nie pojadę, więc zagłuszam go podkręconym na maksa radiem. Długi i stromy zjazd przez las. Na dole w Stoumont dostrzegam schodzące z drogi trzy światełka. Pozdrawiam je światłami i trąbieniem. Później zobaczę, że to pewnie byli Belgowie Andre, Jurgen i Nico, napierający na miejscach 6-8. Myślami jestem z nimi.
Piąta rano. W Grand-Halleux skręt w boczną dróżkę i stromo w górę do CP4 w Farnières. Dla naszych dzielnych zawodników to już 202 km. Załoga bazy pomaga mi rozładować przepaki. Nie zważając na głośne rozmowy, zasypiam jak kłoda na materacu na półtorej godziny. Dłużej się nie da, bo czas na drugi kurs.
W międzyczasie Joris z kretesem przegonił wszystkich, którzy wyszli przed nim z Ferme de Comptoir i na powrót złapał prowadzącą trójkę. Wyszedł 20 minut po nich, tuż przed moim wyjazdem. Chłopak ma coś do udowodnienia. Poprzednio był drugi, w pięknym sportowym geście oddając zwycięstwo Michaelowi Frenzowi. Był od niego znacznie szybszy, lecz niemiecki weteran cały czas nawigował i bez niego młody Belg nie osiągnąłby takiego wyniku.
Specjalny bufet przygotowali przyjaciele dla Holendra Maartena Schöna, który rozprawia się z zeszłoroczną porażką. Na drzwiach wisi kartka „CP4 nie dla Maartena”. Przed nimi stoi krzesło ze szklanką wody i herbatnikiem i drugą karteczką „CP4 dla Maartena”.
Hans, który w międzyczasie też zjechał na czwórkę, pyta mnie chyba z dziesięć razy, czy jestem jeszcze w stanie prowadzić. Zapewniam go jedenaście razy, że tak, lecz z radością przystaję na towarzystwo tego gaduły na kurs do trójki i z powrotem. Przynajmniej będę miał pewność, że nie przykimam za kółkiem.
Po drodze wita nas wspaniały wschód słońca spomiędzy chmur. Może zawodnicy po parszywej nocy złapią chociaż kilka godzin lepszej pogody. Na górze trwa już zwijanie punktu. Ostatni czterej napieracze właśnie zbierają się do wyjścia. Łapiemy po dwie ogromne porcje żarcia na śniadanie, chwilę gadamy ze Stefem, Patrickiem i innymi wolontariuszami, ładujemy przepaki i jedziemy do czwórki. Po drodze zatrzymujemy się w wypoczynkowej miejscowości o uroczej nazwie Coo. Hans pokazuje mi słynny wodospad i opowiada biegowe historie ze wspólnymi znajomymi w rolach głównych.
Na CP4 jesteśmy po dziewiątej. Załoga bazy z Markiem i Neilem na czele zajmuje się zawodnikami. Łykam herbatę i piwko i udaje się na górę. Czas na dłuższy sen dla własnego bezpieczeństwa. Zdejmuję tylko buty, uwalam się na pryczę i zasypiam na całe pięć godzin.
Budzę się przed trzecią po południu. W międzyczasie ktoś próbował się do mnie dodzwonić z bazy głównej. Już sam nie wiem, czy odruchowo wyłączyłem dźwięk przed zaśnięciem, czy po prostu spałem tak twardo, że nie słyszałem. Oddzwaniam – chcieli się tylko upewnić, czy wszystko w porządku. Przepaki wielkiej czwórki już dawno ktoś zawiózł na metę. Dowiaduję się, że Teun Geurts-Schoenemakers i Ivo Steyaert już tam dotarli, ścigając się do końca, z czasami 44h13 i 44h26. Od zeszłorocznego zwycięzcy szybciej o niewiarygodne 13 godzin. Na ostatnim etapie daje im to średnią około 8 km/h, kiedy mieli już dwusetkę w nogach! Joris Jacobs i Benny Keuppens cisną wspólnie na trzecie miejsce jakieś dwie godziny za nimi i lada chwila mają ukończyć.
Maartenowi załoga punktu nie dała wyruszyć o chlebie i wodzie i zajmuje się nim szczególnie serdecznie. Największe zainteresowanie wzbudza jednak Hiszpan Joel, który opuszcza czwórkę uzbrojony w... parasol, bo deszcz właśnie znów zaczął padać. Uprzedzając fakty, wszyscy którzy stąd wyjdą, dotrą do końca. A ja wreszcie korzystam z prysznica, posilam się, ustalam które przepaki są do zabrania i ruszam z transportem na metę.
Déjà vu
Na autostradę wjeżdżam w Baraque de Fraiture. To najwyższy punkt trasy, około 650 m npm, gdzie stoi namiot lotnego punktu CP4.1. Tu w zeszłym roku zasypał nas śnieg. Teraz o przednią szybę głośno bębni deszcz. Na metę w Mormont przyjeżdżam tuż przed dobiegnięciem piątego zawodnika, Frédéricka Hardenne z Belgii, i robię mu kilka zdjęć. Rodzina czeka na niego z wielką „szampańską” butlą miejscowego piwa, a Stef i Tim z medalem i kolejnym czteropakiem La Chouffe z pamiątkowym pokalem. Wielka czwórka tymczasem śpi w bazie snem sprawiedliwych.
Żarełko dają mi osobiście szefowe kuchni Ania, Fré, Anissa i Vicky. Bez nich byśmy wszyscy marnie zginęli z głodu. Z dużą pomocą innych wolontariuszy pichcą dniami i nocami, a ekipa logistyczna rozwozi ich wyroby na wszystkie bazy. Z pełnym brzuchem wyruszam na ostatni kurs.
Zrobiło się już ciemno. Kiedy wjeżdżam autostradą na wzniesienie Baraque de Fraiture, deszcz przechodzi w mokry śnieg, który od razu się topi. W CP4 ta sama ostatnia czwórka przygotowuje się do ruszenia. Walijczyk Allan w swoim stylu marudzi na jakość herbaty, wzbudzając powszechną wesołość nawet wśród niezwykle cierpliwie obsługujących go wolontariuszy. Od początku jest jednym z zamykających stawkę, ale ciśnie niestrudzenie do przodu. Nie dalej jak w styczniu ukończył 431-kilometrowy The Spine Race w północnej Anglii. Czy on się odnawia napierając?
Po ich wyjściu zwijamy punkt, zabieramy przepaki i cały sprzęt i wszystkimi samochodami wracamy na metę. Z odrobiną żalu oddaję kluczyk do Big Bad Boya. Już się z nim zżyłem. Zgłaszamy się z Neilem na ochotnika, by wspomóc załogę namiotu CP4.1. Za kółkiem skodzinki czuję się dziwnie nisko. Po dojechaniu na miejsce najpierw idziemy w las nie tą drogą, kierując się na zeszłoroczną miejscówkę. Teraz punkt stoi pół kilometra obok, podświetlony kolorowymi lampkami jak choinka. Kilkoro wolontariuszy już tam czeka z gorącą zupą, herbatą i kawą.
Przed północą z ciemności i śniegu z deszczem wyłania się Allan. Jak zwykle z humorem narzeka na kawę i herbatę i opowiada o halunach. Przez długi czas wydawało mu się, że po lasach oprowadza go klient z pracy i nazywał upierdliwego gościa wszystkimi możliwymi epitetami. Niedługo po nim nadciągają trzej Holendrzy: najpierw Rinus, a potem zamykający stawkę Harold i Dennis, już tak średnio łapiący kontakt z rzeczywistością. Po ich odejściu, już po pierwszej w nocy zgrabiałymi łapami zwijamy namiot w coraz mocniej zacinającym śniegu. Takie małe déjà vu z ubiegłego roku.
W bazie głównej nikt nie śpi, wszyscy wpatrują się w kropki na ekranie. Zawodnicy dobiegają pojedynczo albo grupkami. Najgłośniejsze powitanie czeka na obie dziewczyny – Sarah i Willemijn – które przybywają wraz z Tomem. Na Sarah oczywiście czeka Buzz, który wspierał ją na wszystkich punktach. Przed nimi dotarli niezmordowani Theo i Pascal, a jeszcze wcześniej Ryan Wood – pierwszy Brytyjczyk, który ukończył Legends Trail. Właśnie dlatego szczególnie serdecznie powitał go kierownik zabezpieczenia Stu Westfield. Ryan najpierw wszedł do sali jadalnej od... drugiej strony, myśląc że na mecie trzeba dotknąć dmuchanego krasnala – maskotkę browaru La Chouffe. Salwa śmiechu wyprowadziła go z błędu i posłusznie obszedł budynek dookoła, trafiając na właściwą metę.
Kładę się spać po piątej rano, lecz o ósmej znów się budzę. Allan i Rinus już są i moczą nogi w wiadrach z wodą, jedząc pizzę i sącząc piwko. Walijczyk niestrudzenie zabawia towarzystwo opowieściami z trasy. Za chwilę jako ostatni z 29 finiszerów dobiegają całkowicie wykończeni Harold i Dennis, którzy po drodze mieli jeszcze duże kłopoty nawigacyjne. Druga edycja Legends Trail, legendarnej ardeńskiej wyrypy, dobiegła końca.
Ukończyła równo połowa startujących. To lepiej, niż zeszłoroczne 15 na 47. Może dzięki bardziej sprzyjającym warunkom, a może też z powodu znacznie lepszego przygotowania zawodników. Z niektórymi z najlepszych udało mi się porozmawiać – można to przeczytać TUTAJ.
Pełne wyniki wraz z mapą trasy można zobaczyć TUTAJ.
A tu dzięki ekipie medialnej – Astrid Claessen i Joostowi Muldersowi – do obejrzenia pięcioczęściowy film z Legends Trail 2017 - TUTAJ
* * * * *
Tim i Stef mówią, że nie chcą przekraczać limitu 100 zawodników. W organizację biegu zaangażowany był zespół ponad 80 osób. Nie będzie przesadą stwierdzić, że uczestnicy, organizatorzy i wolontariusze tworzą jedną międzynarodową rodzinę. Już dwa razy było mi dane być w centrum wydarzeń i od środka widzieć napieraczy w ich walce, kryzysach, zwycięstwach i porażkach. Czy kiedyś sam spróbuję sił w tej rzeźni? Jeśli wcześniej uda mi się wypełnić swoje cele na „krótszych” dystansach, to tego nie wykluczam.
Kamil Weinberg