Po długiej przerwie, na trasie maratonu w Polsce wreszcie zobaczymy Marcina Chabowskiego. 33-letni biegacz z Wejherowa, wielokrotny mistrz Polski w przełajach, biegach na 10000 m i 10 km oraz półmaratonie, to jeden z najzdolniejszych, a zarazem najbardziej niespełnionych polskich maratończyków.
W niedzielę Marcin Chabowski wystartuje w Orlen Warsaw Marathonie, w stolicy będzie walczył o mistrzostwo Polski i przede wszystkim o prawo startu w przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich w Tokio.
Piotr Falkowski: – Dawno Cię nie widzieliśmy na trasie maratonu…
Marcin Chabowski: – W ubiegłym roku biegłem w Libanie.
– Mam na myśli maraton w Polsce. Kiedy ostatni raz startowałeś w kraju na królewskim dystansie?
– Hmmm… Nie pamiętam… To rzeczywiście musiało być dawno. Chyba w 2014 roku w Maratonie Łódzkim, gdzie pobiegłem 2:11 z kawałkiem (Marcin Chabowski zajął 5 miejsce z czasem 2:11:23 -red.).
– Dlaczego nie lubisz polskich ulic?
– Lubię, ale nie było okazji. Zwykle w okolicach terminów najlepszych polskich maratonów miałem lepsze propozycje z zagranicy. A kiedy w 2017 roku chciałem pobiec maraton w Poznaniu i byłem w bardzo dobrej, życiowej wręcz dyspozycji, krótko przed startem złamałem kość śródstopia. Bardzo żałowałem, bo lubię biegać w Poznaniu, a tamtejsi organizatorzy zawsze mnie dobrze traktują i zapraszają na start w swoich imprezach. Teraz, gdybym nie startował w Orlen Warsaw Marathonie i mistrzostwach Polski, pobiegłbym w Półmaratonie Poznańskim.
– Dlaczego zatem Twój wybór padł na maraton w Warszawie, a nie „połówkę” w stolicy Wielkopolski?
– Bo to dla mnie w tym roku jedyna okazja, żeby powalczyć o kwalifikację olimpijską do Tokio. Każdy chyba polski maratończyk ma to teraz w głowie. Ja i wielu moich kolegów jesteśmy wojskowymi, jesienią mamy w Chinach Igrzyska Wojskowe w maratonie, najważniejszą imprezę czterolecia, na której będę bronił tytułu wicemistrza. Tam jednak trasa i pogoda nie będą sprzyjały uzyskaniu dobrych wyników. Walka będzie o miejsca i medale, a nie o dobry czas.
Start wiosenny jest zatem dla sportowców-wojskowych jedną z dwóch zaledwie szans na uzyskanie olimpijskiego minimum. Jeśli nie uda się teraz – zostanie początek przyszłego roku, w maratonie tzw. „ostatniej szansy”. Może to być zima lub wczesna wiosna w Azji, albo coś europejskiego w kwietniu, bo kwalifikację można zdobywać do końca tego miesiąca w 2020 roku. Wiadomo jednak, że każdy z nas chciałby uzyskać potrzebny wynik już teraz, by w roku olimpijskim mieć spokojną głową i długofalowo przygotowywać się do igrzysk.
– Start w igrzyskach olimpijskich jest dla Ciebie bardzo ważny? To sportowe marzenie?
– Ja się już raz zakwalifikowałem na igrzyska, jednak w 2012 roku w Londynie nie mogłem wystartować z powodu kontuzji kolana. Mam więc niedosyt i olimpijski start w Tokio byłby dopełnieniem kariery, w moim cv brakuje startu w igrzyskach. Już jako młody biegacz, 20-letni junior marzyłem o tym, żeby pobiec maraton w Tokio, należący do prestiżowego cyklu World Marathon Majors. Do tej pory nie było mi to dane, ale gdyby udało się wystartować w tokijskich igrzyskach, też będę szczęśliwy, spełni się biegowe marzenie z młodości. Nie Boston, nie Londyn czy Nowy Jork – ja zawsze marzyłem o Tokio (uśmiech).
– A skąd fascynacja akurat stolicą Japonii?
– Z biegowych legend. Kiedyś, gdy poziom światowych biegów był trochę niższy, słyszeliśmy historie o dawnych maratończykach, którzy startowali w Japonii, zdobywali czołowe miejsca i zarabiali pieniądze tak ogromne, że za jeden maraton mogli nawet kupić mieszkanie. Oprócz aspektu finansowego liczyły się, oczywiście, także sportowy i prestiżowy, bo Tokio było i jest jednym z najlepszych maratonów na świecie.
– A przy okazji wszyscy polscy maratończycy marzyliby zapewne o takim traktowaniu, szacunku i docenieniu, jakie spotykają długodystansowców w Japonii.
– Bieganie maratonu to w Japonii niemal sport narodowy. W Kraju Kwitnącej Wiśni sytuacja wyczynowych maratończyków jest zupełnie inna. Tam przy koncernach przemysłowych, wielkich firmach istnieją profesjonalne, sponsorskie grupy maratońskie, biegacze mają zapewnione finansowanie i dobre warunki. Dzięki temu wspomaganiu poziom jest wysoki i Japończycy cieszą się wynikami, bo mocna rywalizacja bardzo podnosi poziom sportowy. U nas tego brakuje, co gorsza, jeśli spojrzymy na nazwiska i wyniki w Polsce, wygląda to bardzo niedobrze: po naszych rocznikach, które już niedługo, za kilka lat, odejdą ze sportu, jest prawie spalona ziemia. Nie ma praktycznie nikogo. To jest ogromny problem.
– Międzynarodowy wskaźnik kwalifikacyjny IAAF na igrzyska olimpijskie wynosi 2:11:30 i jest znacznie ostrzejszy niż w latach poprzednich. Podniosło się wiele głosów, że to minimum zbyt wyśrubowane, uniemożliwi olimpijski start wielu zawodnikom z krajów słabszych. Co o tym sądzisz?
– Dla nas, Polaków, jest to bez znaczenia, bo nawet gdy minimum IAAF wynosiło 2:15, to u nas PZLA bardzo je zaostrzał, przynajmniej właśnie do tego 2:11:30. Osiem lat temu, gdy wywalczyłem kwalifikację do Londynu, było nawet jeszcze surowsze, wynosiło 2:10:30. Ja wtedy nabiegałem 2:10:07, ale wyeliminowała mnie kontuzja. Problemem igrzysk w Tokio jest bardziej to, że dla maratończyków przeznaczono tylko 80 miejsc, podczas gdy wcześniej startowało 120-130 biegaczy. Zostanie przez to nadszarpnięta idea igrzysk, bo zabraknie czołowych zawodników z krajów słabszych, biegających na poziomie 2:15-2:16. Ale jak mówię – dla nas Polaków nie ma to żadnego znaczenia, bo patrząc statystycznie, jeśli biegasz poniżej 2:11:30, to w tej osiemdziesiątce szczęśliwców z dużym prawdopodobieństwem się znajdziesz.
– A czy Marcina Chabowskiego stać, by w niedzielę pobiec maraton w czasie lepszym niż te 2:11:30?
– Trening, który wykonałem, predystynuje mnie do takiego wyniku. Jestem z niego zadowolony. Wydolnościowo, pod względem czystego tlenu, jestem bardzo dobrze przygotowany. Wiadomo jednak, że w maratonie równie ważnych jest wiele innych czynników. Mam nadzieję, że w Warszawie nie będę miał problemów jelitowo-żołądkowych, albo kolki wątrobowej, które wcześniej często wykluczały mnie z walki o dobry wynik czy miejsce. To się za mną ciągnie przez większość kariery, próbowałem to nie raz zdiagnozować, wiąże się z dietą, jakąś nietolerancją pokarmową, może także napięciem emocjonalnym. Niestety, trening jelita nie jest łatwy, jeden ma je bardziej wrażliwe, drugi mniej. Jeśli w Warszawie uniknę problemów żołądkowych, a pogoda będzie akceptowalna, bez zbyt silnego wiatru na długich, prostych odcinkach, mogę minimum olimpijskie nabiegać i na to bardzo liczę.
– Podbieg na Tamce na 33. kilometrze, którego tak bardzo boją się w tym roku maratończycy-amatorzy, robi na Tobie wrażenie?
– Szczerze mówiąc: nie mam pojęcia, bo nigdy Tamką nie biegałem i nie wiem, jak ona wygląda (uśmiech). Wiem, że robi na mnie wrażenie podbieg na Belwederskiej. Jest długi i bardzo mocny. Jeśli Tamka odpowiada mniej więcej Belwederskiej, to na pewno stracimy tam z wyniku 20-30 sekund. Raz, że prędkość spada na samym podbiegu, a dwa, że potem przez kilometr jeszcze do siebie dochodzisz. Taki podbieg na trzydziestym którymś kilometrze na pewno wpłynie na końcowy wynik.
– Co w niedzielę będzie dla Ciebie ważniejsze: złoty, albo każdy inny, medal mistrzostw Polski, czy wynik dający prawo startu w igrzyskach olimpijskich?
– Uważam, że medale mistrzostw Polski w biegach bardzo się zdewaluowały i dzisiaj już niewiele znaczą, a tytuł mistrza Polski na nic się nie przekłada, nie jest nawet prestiżowy tak jak kiedyś. Dlatego moim celem jest rezultat czasowy. Nie myślę o mistrzostwach, a tylko o tym, by zakwalifikować się na igrzyska. Oczywiście, nie mam jeszcze w CV medalu MP seniorów w maratonie i fajnie byłoby go zdobyć, ale nie zmieni to niczego w mojej sportowej karierze. Minimum olimpijskie i start w igrzyskach są znacznie bardziej wartościowe.
Cóż, w dzisiejszych czasach medale MP zdobywają często zawodnicy, którzy jeszcze 10 lat temu nie otarliby się nawet o szóste miejsce. Świadczy to o tym, że poziom naszych biegów długich drastycznie spadł, zawodników startujących jest znacznie mniej. Nie jest to oczywiście wina sportowców, a słabego i mało wydolnego systemu szkolenia. Wystarczy spojrzeć na wyniki z hali czy przełajów. Fakty mówią same za siebie: kiedyś, gdy startowałem na bieżni, z wynikiem 29:15 było się daleko poza podium MP na 10 000 m.
– Widzę, że nadal pozostajesz naczelnym kontestatorem działań PZLA…
– Nigdy nie pretendowałem do tej roli i nie pretenduję. Ja po prostu jestem jednym z nielicznych, którzy mówią o tym, jak naprawdę jest, stwierdzam fakty. A to, że poziom polskich biegów długich bardzo, bardzo się obniżył, jest faktem. To samo z poziomem długich biegów wśród juniorów i młodzieżowców. Na horyzoncie nie ma naszych następców, a ja nie widzę żadnych działań systemowych, które mogłyby to zmienić. To wszystko są fakty. Pomijam już sprawę mojej osoby. Przypomnę, że wieku 25 lat, w moim trzecim maratonie uzyskałem wynik 2:10:07 i… zostałem skreślony ze szkolenia centralnego! W 2014 roku na ME w Zurychu nie ukończyłem maratonu, ale walczyłem o czołowe lokaty, bo zależało mi na medalu dla siebie i drużyny. I też zostałem skreślony ze szkolenia. Na ME w Amsterdamie byłem czwarty w półmaratonie, ale... dalej nie jestem w szkoleniu centralnym! No to pytam: o co tutaj chodzi?
– Może o to właśnie, że pyskujesz…
– Hmmm... jeżeli konstruktywna krytyka poparta liczbami jest pyskowaniem, to długo w tym kraju niczego nie poprawimy. Pyskować to może junior, ale nie wiekowy już senior (uśmiech). Albo jest system wymiernych zasad i regulamin, którymi się kierujemy, albo działamy tak jak do tej pory. Myślę, że wszyscy moi koledzy, bądź przynajmniej znaczna większość, myślą tak samo, tyle że nie chcą o tym głośno mówić lub nie mają wewnętrznej potrzeby angażowania się w ten temat.
Chciałbym, żebyś mnie teraz dobrze zrozumiał. Mnie nie zależy na jałmużnie, nie będę siedział cicho tylko po to, by dostać ze związku 3 czy 4 obozy krajowe. Żyjemy w erze fejsbukowej i instagramowej, jak przejrzysz konta zawodników, z którymi mam rywalizować w igrzyskach, mistrzostwach świata czy nawet w mistrzostwach Europy, to oni niemal wszyscy regularnie, kilka razy w roku, przygotowują się w wysokich górach i tam trenują na wyniki sportowe. Ja na obozie wysokogórskim nie byłem już cztery lata. Trenuję w Polsce, u siebie w Wejherowie, a zimą na miesiąc uciekam do Hiszpanii, bo to są dla mnie akceptowalne koszty.
Jeżeli za siedzenie cicho miałbym dostać od PZLA obozy w Spale czy Szklarskiej Porębie, to w ogóle mnie to nie interesuje. Jeżeli wy, dziennikarze, pytacie mnie o poziom szkolenia, czy poziom biegów długich w Polsce, to mówię o swoich przemyśleniach i tyle. Trochę ten temat znam, bo siedzę w tym 19 lat i niejedno widziałem.
Mnie zależy na szkoleniu na poziomie europejskim, po którym mógłbym myśleć o podjęciu walki w poważnych zawodach, o kompleksowym podejściu do tematu. A jeśli pada argument, że jesteśmy słabi, więc nie należą nam się porządne obozy, to nie liczmy na to, że wyniki kiedykolwiek się pojawią. Albo inwestujemy i czekamy na rezultaty, albo liczymy na cud: ktoś pojawi się z niczego, trenując w Polsce lub za własne środki raptem zrobi wynik na poziomie europejskim, pobiegnie 2:06, 2:07 czy 2:08 i dopiero wtedy damy mu szkolenie. Nie oczekujmy wtedy jednak wyników systemowych.
Z Marcinem Chabowskim rozmawiał Piotr Falkowski
zdj. datasport.pl, AK-ska Photo, gdyniasport.pl, archiwum zawodnika