Pół tysiąca kilometrów w błocie i śnieżycy. Tadeusz Podraza na mecie Legends Trail 500

„Znudzonym serialem o tytule: Tadek biegnie i biegnie i nie wiadomo czy dobiegnie (gdziekolwiek) stwierdziłem, że pora powiedzieć dość. Oświadczam więc wszem i wobec: JESTEM NA MECIE LEGENDS TRAIL 500 KM”

– tak napisał wczoraj po południu na swoim profilu społecznościowym Tadeusz Podraza, jedyny Polak, który wziął udział w tym morderczym wyścigu w belgijskich Ardenach.

Pięćdziesiątka śmiałków wyruszyła na 504-kilometrowa trasę z Achouffe w sobotę 22 lutego o 8:00. Dzień wcześniej o 18:00 wystartował klasyczny dystans Legends Trail 250 km, który jeden z uczestników żartobliwie nazwał w mediach społecznościowych „biegiem dla dzieci”. Trasa pięćsetki została wytyczona niezależnie od niego, po oddzielnej pętli. Organizatorzy zapowiadali, że to jednorazowe przedsięwzięcie z okazji jubileuszowej, piątej edycji Montane Legends Trail. Trasy obydwu dystansów jak zwykle były nieoznakowane i uczestnicy musieli polegać na własnej nawigacji.

Bieg na 250 km wystartował w korzystnej pogodzie, lecz następnego dnia przyszły deszcz i wiatr. Główny faworyt, Czech Pavel Paloncý, od początku wysforował się na czoło i wyrobił sobie dużą przewagę, lecz po ponad dobie napierania musiał zejść z trasy z powodu przeciążeniowego bólu pleców. Zwyciężył z ogromną przewagą Belg Jeremy Munaut (49h17), a podium dopełnili Addie van der Vleuten z Holandii (55h14) i Niemiec Andreas Löffler (57h19). Zawodów nie ukończyła żadna z sześciu startujących kobiet. Do mety dotarło tylko 15 z 51 uczestników.

Pełne wyniki można zobaczyć TUTAJ.

Cały tydzień na ukończenie wyścigu mieli zawodnicy Legends Trail 500. Na tym niewyobrażalnym dystansie doszło do powtórki z edycji 2017 i 2018, kiedy w dwukrotnie krótszym biegu o wygraną walczyli Teun Geurts-Schoenmakers z Holandii i Ivo Steyaert z Belgii, zamieniając się miejscami. Aż do trzeciego punktu kontrolnego (230 km) na prowadzeniu znajdował się jednak Romain Sophys z Francji, który tam jednak wycofał się z zawodów. Holender z kolei w pierwszej bazie (ok. 80 km) o niecałą godzinę wyprzedzał Belga. Później odległość między nimi systematycznie się powiększała. Teun Geurts-Schoenmakers dotarł na metę w 4 dni, 12 godzin i 40 minut, prawie dobę przed Ivo Steyaertem (5d10h06). Kolejnego dnia rano do Mormont przybiegł Adrian Toma z Rumunii (5d22h14).

Na 4-5. miejscu (!) wspólnie ukończyły zawody dwie pierwsze panie: Francuzka Daphné Derouch i Brytyjka Claire Ferguson (6d2h37), które od dłuższego czasu napierały razem w skrajnie trudnych warunkach, przez smagany śnieżycą i wiatrem płaskowyż Hautes Fagnes z najwyższym punktem Belgii Signal de Botrange (694 m). Najtrudniejszy pogodowo etap ze względów bezpieczeństwa zawodnicy musieli pokonywać w co najmniej trzyosobowych grupach. Trzecią z kobiet została Niemka Ann Baert z wynikiem 6d12h28 (17. miejsce open).

Jako ostatni, 27. z finiszerów do Mormont dotarł Brytyjczyk Allan Rumbles, po 6 dniach, 20 godzinach i 29 minutach – a więc trzy i pół godziny przed tygodniowym limitem. Walijski weteran, który ma na swoim koncie m.in. The Spine Race w północnej Anglii i kilkakrotnie Legends Trail, wcześniej zapowiadał, że to będzie jego ostatni start na takich dystansach. Dziś nad ranem na ostatnich metrach przed metą, skrajnie wyczerpany lecz ze śmiechem, w niezbyt cenzuralny sposób potwierdził swoją deklarację. Czy zmieni zdanie, zobaczymy za jakiś czas...

Pełne wyniki można zobaczyć TUTAJ.

Nasz jedynak w stawce, Tadeusz Podraza, osiągnął metę w piątkowe popołudnie na 13. miejscu, po 6 dniach, 8 godzinach i 33 minutach. Rozmawialiśmy z nim krótko jeszcze tego samego dnia wieczorem.

– To było nieporównywalnie trudniejsze od wszystkiego, w czym dotychczas brałem udział – stwierdził zdecydowanie nasz napieracz, który już raz, w 2018 roku, ukończył Legends Trail 250

Skarpety z sudocremu. Rozmawiamy z pierwszym polskim finiszerem Legends Trail - Tadeuszem Podrazą

– Pogoda się bardzo zmieniała. Na początku było prawie sucho, ale wyjątkowo trudna ścieżka prowadziła wzdłuż rzeki, a zwalone drzewa często zagradzały drogę. W ogóle trudno gdziekolwiek znaleźć tak długi bieg z takimi trudnościami technicznymi.

– Drugi etap to był deszcz i wiatr – opowiadał Tadeusz Podraza – a na trzecim musieliśmy pokonywać błoto gorsze, niż na naszej Łemkowynie. Jeszcze później deszcz zmienił się w śnieżną zamieć. Po kilku godzinach śnieg sięgał już do pół łydki, a pod nim czaiły się kamienie lub błoto. Najgorsze były sięgające 80 km odległości między punktami kontrolnymi (stanowiącymi również bazy pośrednie, gdzie dowożone były przepaki zawodników - red.), na których prawie niemożliwe było znalezienie jakichkolwiek miejsc do odpoczynku. Musiałem poruszać się praktycznie cały czas, gdzieś znalazłem tylko zadaszony szałas z suchą deską w środku, żeby usiąść. Miałem na sobie pięć warstw ubrania.

– Wcześniej, drugiej nocy, złapałem pierwsze dwie godziny snu w bazie. Dalej, po walce z bezsennością, zdecydowałem spać dłużej w punktach kontrolnych. Dzięki temu miałem szybsze tempo poruszania się. Ostatniej nocy jednak musiałem się przespać dziesięć minut w budce myśliwskiej, którą znalazłem na trasie. Pod koniec walczyłem ze spuchniętą kostką, jednak śnieg i lodowate błoto pomogły, zapewniając naturalne chłodzenie! – zakończył ze śmiechem nasz ultramaratończyk.

Aby zakwalifikować się do tej imprezy, trzeba było mieć ukończony Legends Trail, alpejski PTL, niemiecki Montane Goldsteig Ultrarace (661 km), nasz BUT300 lub też inny bieg podobnej długości, według uznania organizatorów. Tadeusz Podraza uważa, że ponad połowa finiszerów w stawce uczestników (27 na 50) wynika z tego, że nie było tu przypadkowych ludzi. Według niego, że znacznie mniejszy odsetek zawodników (15 na 51) dotarł do mety krótszego dystansu dlatego, że większość z tych najlepiej przygotowanych wybrała w tym roku pięćsetkę. – Tutaj naprawdę czułem, że jestem wśród swoich – stwierdził nasz napieracz – takich samych świrów, jak ja!

Wkrótce na naszym portalu dłuższa rozmowa z Tadeuszem Podrazą.

KW

fot. facebook Tadeusza Podrazy