Relacjonuje Paweł Pakuła
1. O zaproszeniu na biegowe salony, o tym, jak śledzie zabrali, o tym jak mnie na noc przygarnęli
Jadę na UTMB. Prawdziwa górska wyrypa – marszobieg na 170 kilometrów z 10 tysiącami przewyższeń, w limicie 46 i pół godziny, przez trzy państwa, dookoła góry Mont Blanc to nie w kij dmuchał. Decyzję o starcie podjąć trzeba 10 miesięcy wcześniej; na innych, mniejszych biegach zebrać wymaganą liczbę punktów; do tego jeszcze mieć szczęście w losowaniu. Sporo tego zachodu. Nic dziwnego, że UTMB co roku bez problemu gromadzi 2300 startujących w tym sławy górskiego ultra z całego świata. W końcu to najbardziej prestiżowa górska ultra-impreza w Europie.
Sam stanę na linii startu w Chamonix po raz drugi. Już tu byłem 6 lat temu, lecz wtedy impreza zakończyła się pechowo. Bieg przerwano po 21 kilometrach z powodu niebezpiecznych warunków atmosferycznych panujących w wysokich górach. Nastawiony na ultramaraton a z ukończonym półmaratonem wróciłem bardzo zawiedziony.
Teraz mam teoretycznie szansę odkucia się za 2010 rok: ukończenia UTMB. Komunikaty wysyłane przez organizatorów sugerują, że deszczu i zimna nie będzie. Wręcz przeciwnie: ma być gorąco, ponad 30 stopni. Zachęcają do brania 2 litrów wody na wyjściu z punktów. Martwi mnie to, bo źle znoszę upały. Pociesza zaś to, że trasa będzie klasyczna: niezmieniona i nieukrócona z powodu jakichkolwiek okoliczności. Świetnie. Oby jeszcze forma była. Niestety, tu jest słabo. W ciągu roku dopadły mnie dwie kontuzje, potem jakieś osłabienie, którego przyczyn szukałem składając wizyty w gabinetach lekarskich i robiąc różne badania. Latem znowu upał zniechęcający do jakiegokolwiek innego treningu niż luźny bieg.
Wszystko to sprawiało, że owszem, jechałem na UTMB, bo byłem zgłoszony, wylosowany i opłacony, ale z formą lada jaką i z niepewnością co do możliwości osiągnięcia satysfakcjonującego wyniku. Ale jechać trzeba. Jakże by inaczej. W końcu to wielkie - sławne - mega pożądane UTMB. Jak bal u brytyjskiej królowej. Mieć w garści zaproszenie i nie przyjechać to wstyd. Trzeba przynajmniej spróbować coś nabiegać a jak się nie uda to choć pooglądać widoczki, pozwiedzać trasę i dobrze się bawić.
Zanim stanąłem na linii startu zaliczyłem kilka przygód. Najpierw lot do Genewy i potem busem do Chamonix. Dzień przed startem doczytuję w regulaminie przewoźnika, że ten super-tani bilet lotniczy, który kupiłem ma pewien feler – mogę mieć tylko 8 kg niewielkiego bagażu podręcznego, który zabiorę do kabiny oraz torbę na laptopa. Skrupulatnie pakuję torbę i plecak, do których wchodzi: namiot 1-osobowy, śpiwór, karimata, sprzęt na start, ubrania na blisko tydzień pobytu, ręcznik i kosmetyki. Wszystko kompresuję, ściągam i na lotnisku prawie się udaje. Prawie, bo co prawda gabarytowo jest OK i nie każą mi ważyć plecaka, ale zabierają śledzie od namiotu. W końcu ostre i metalowe: w przypływie szaleństwa mógłbym nimi kogoś zadźgać. Zgrzany z wrażenia zasiadam na wyznaczonym miejscu. Zerkam na stewardessę – Pani, zamiast młodej i urodziwej przypomina trochę Rafalalę. Zawiedziony odwracam głowę. Oho, znaki na ziemi i w powietrzu wskazują, że to nie będzie w pełni udany wyjazd.
W Chamonix życzliwy właściciel campingu Les Arolles pożycza mi śledzie. Inni gościnni, tym razem nowo poznani ultrasi z Polski zapraszają mnie do siebie na nocleg, na dzień przed startem. Mają akurat jedno wolne łóżko w wynajętym mieszkaniu, w centrum miasteczka. Świetnie, zawsze to lepiej dobrze wypocząć niż wiercić się całą przedstartową noc na karimacie, we wpędzającym w klaustrofobię namiocie.
2. O samym wzruszającym starcie, o liczy-butach i o pierwszej śmierci
Piątek, 26 sierpnia, Chamonix, Francja. Tuż przed osiemnastą. Jest słonecznie, ciepło. W centrum miasteczka – tłumy. Dwa tysiące zawodników, ich rodziny i kibice. Ludzie z całego świata, bardzo dużo Azjatów. Powiewają flagi różnych państw. Jakaś piękna tancerka w białej sukni tańczy przed zgromadzonymi na linii startu biegaczami z elity. Konferansjer pompuje emocje przed sygnałem startowym. Podaje, że jest 12 państw, z których jest co najmniej 100 uczestników. Wśród nich Polska. Rzeczywiście, Polaków jest sporo. Jest nawet polska telewizja...
W końcu pojawia się TEN charakterystyczny element: „Conquest of paradise” Vangelisa. Muzyka zwiastująca rychły start. Już kilkukrotnie byłem na alpejskich biegach, myślałem, że nie będę się tak wzruszał jak za pierwszym razem, ale gdy ponownie stoję pod kościołem na placu w Chamonix, gdy spoglądam w górę na biały, jęzor lodowca wychodzący spomiędzy ostrych jak zęby skał, znowu szklą mi się oczy ze wzruszenia.
Nie ma się co rozklejać. Ruszamy i jest to start żywiołowy. Tłum rusza wąską uliczką miasteczka, zza ogrodzeń wystają ręce chcące przybić piątkę z ultrasami. „Allez! Allez!”. Gwizdy, dzwonki, krzyki. Tłum wiwatuje a my powoli, lekkim truchtem przeciskamy się do przodu. Ten moment w wielu przypadkach weryfikuje poprawność spakowania plecaka. Biegnę, a tu brzdęk – czyjaś komórka wypada na ulicę, odpada z niej obudowa. Chcę się zatrzymać, podnieść, podać, ale skąd – nie ma szans. Dziki tłum niczym wezbrana fala prze do przodu, telefonu już nie widać, tego co go zgubił także. Chwilę dalej widzę na ziemi jakiś nienapoczęty żel. Potem też wydrukowana na kolorowo kartka z profilem trasy. Tę, ładnie zalaminowaną podnoszę i zabieram dla siebie bo moja jest brzydsza. Przychodzi mi myśl, że ktoś, kto przeszedłby się za takim dzikim peletonem mógłby uzbierać niezłą kolekcję różnego wyposażenia.
Pierwsze kilometry to rozbiegówka po w miarę szerokiej drodze, potem pierwsza górka – Le Delevret zmuszająca do wspinaczki 700 metrów w górę a następnie zbieg 900 metrów w dół, do Saint Gervais. Po drodze, w wąskich gardłach siedzą ludzie patrzący na nogi biegaczom i w pośpiechu dyktujący swoim skrybom: „Salomon! Brooks! INOV-8! Hoka! Asics! Adidas!” itd. – najwidoczniej prowadzą jakieś statystyki, w jakich butach biegają uczestnicy UTMB. W Saint Gervais dochodzi godzina 21, dosięga mnie noc. To 21 kilometr, to tu zatrzymano nas w 2010 roku. Dalsza część trasy to dla mnie terra incognita. Cały ten etap i następne kilometry truchtam i podchodzę spokojnie kręcąc się w okolicach 1000 pozycji. Po drodze – jeszcze za dnia - robię zdjęcia i kręcę krótkie filmy zabraną mini-kamerą. Konkurenci mnie wyprzedzają, co niektórzy nawet szturmują pagórki podbiegając. Zerkam czasem na nich ze złośliwym uśmiechem myśląc – „zobaczymy ile będziecie mieć pary w nogach nad ranem”.
Kolejne około 50 kilometrów pokonuję nocą. Jej początek nie jest zły. Spokojny bieg, we francuskich miejscowościach tłumy kibiców, wrzaski, krzyki, ognisko, DJ grający imprezę, samochód z polską flagą. Na punktach regularnie podjadam bułki, plastry lokalnego, tłustego salami i żółty ser. Niestety, na każdym spędzam z 10 - 15 minut. Wychodzi tu ujemna cecha mojego ekwipunku. Przed startem niektórzy koledzy cmokali i mlaskali podziwiając jak dałem radę spakować cały obowiązkowy sprzęt do lekkiej, ale mało pojemnej kamizelki INOV-8. Udało się, ale minus był taki, że nie dało się do niej nic więcej wcisnąć oprócz 2-3 batonów. W związku z tym na punktach musiałem zostawać dłużej, aby się napić i najeść. Przed startem plan miałem jeszcze taki, aby trochę w ramach żartu zabrać ze sobą dużą reklamówkę z jakiegoś popularnego w Polsce hipermarketu i do niej pakować prowiant z punktów. Wyobraziłem sobie taką sytuację: wszyscy napierają, skupieni i zawzięci w sprzęcie za grube tysiące a tu naraz wyskakuje taki Paweł Pakuła - w garści trzyma reklamówkę z wizerunkiem biedronki. Byłoby śmiechu!
Fajnie jest się pośmiać, ale nie zawsze do śmiechu jest. Mi przestało być wesoło około trzydziestego kilometra. Co się stało? Odcięło mi prąd. Noc, ścieżka w miarę szeroka, łagodnie idąca pod górę w kierunku położonego na 39. kilometrze punkcie La Balme (1700m. n.p.m.) a ja „tropię węża”. Oczy mi się zamykają, nie mam siły, jestem wyczerpany, choć nie bardzo było czym. Ludzie mnie mijają i pytają zatroskani, czy wszystko w porządku. „Okej, okej” odpowiadam wkurzony przeczuwając, że wyścig się dla mnie skończy na 40 kilometrze. W oddali widzę punkt, do którego prowadzi wąż światełek. Umieram. Przypuszczam, że tam dojdę i zrezygnuję.
Jestem w końcu na miejscu. Klnę na głos po polsku myśląc, że i tak nikt nie zrozumie. Zaraz pojawia się obok rodak, któremu mogę ponarzekać, jak bardzo jest mi źle. Dochodzę do wniosku, że to chyba te bułki z wędliną i serem mi nie służą. Wciągam więc na próbę gorące rosoły z makaronem ustawione w plastikowych miseczkach. Nigdy na nich nie biegałem, nie wiem jak działają, ale - a nóż się uda? W końcu, cóż mam do stracenia. Sięgam też po gorącą kawę z cukrem, bukłaki napełniam ciepłą herbatą. Czekam chwilę, przebieram się i… hurra! To jest to! Żyję! Jak nowo narodzony! Mogę cisnąć dalej!
Już bez śladu niedawnego kryzysu lecę na czekające mnie wkrótce trzy szczyty wznoszące się na wysokość około 2500 metrów n.p.m.
3. O kompanionach górskiej eskapady, o tym jak piękne są Alpy o brzasku i jak umarłem po raz drugi.
Noc w Alpach. Wysokość 2000 - 2500 metrów n.p.m., rząd światełek. Jest w miarę ciepło. Pod nogami kamienista ścieżka, czasem rumowisko luźnych skał, na których trzeba bardzo uważać. W jednym miejscu idziemy nawet przez połać śniegu. Na szczęście trasa jest bardzo dobrze oznaczona. Dodatkowym, wspomagającym oznaczeniem są napierający zawodnicy przed nami. Jest ich ciągle bardzo dużo. Nad ranem, około 60. kilometra, gdy ze zdziwieniem zauważam, że nawet po takim dystansie trasa potrafi się korkować dochodzi do mnie, dlaczego nie można puścić na raz więcej niż 2300 uczestników. Wówczas korki byłyby chyba do 100 kilometra.
Wiadomo, że wyścig na tak długim dystansie szybki nie jest. Czasem się biegnie, czasem idzie, jest czas na rozmowę z kimś obok. Wśród partnerów do konwersacji trafia mi się Amerykanin z polskimi korzeniami, Rosjanin, który jeździ po świecie, startuje w biegach ultra i triathlonie ultraman, zaliczył też Maraton des Sables. Był też szybki Łotysz, który zachował sporo sił na końcówce. Rozmawiamy o biegach, o pogodzie, o sprzęcie, o tym, co nas jeszcze czeka.
Osobna grupa to oczywiście Polacy, których kilku spotykam i zamieniam dwa słowa. Jeszcze w nocy spotykam kolegę, Grzegorza Uramka, który odpoczywa przy ścieżce z niewesołą miną. Zwycięzca pierwszej edycji Biegu Rzeźnika Ultra boryka się z problemami żołądkowymi i niestety, około 100. kilometra zejdzie z trasy.
Gdy wstaje świt zbiegam akurat do Lac Combal, punktu położonego na 66. kilometrze. Od startu przesunąłem się z 1000 w okolice 750. pozycji. Widoki – urzekają. Przepotężne skały, przepaście, lodowiec, poniżej mgła. Powoli, niemrawo wschodzi słońce. Alpy, na tym etapie po stronie włoskiej są po prostu prześliczne. Szemrzą spływające strumienie. Wyciągam kamerę, robię zdjęcia, kręcę krótkie filmy. Tracę czas, ale nie mogę się oprzeć.
Z czasem zdaję sobie sprawę, że to, co teraz wywołuje uśmiech i cieszy oko wkrótce zmieni się w koszmar. Słońce, gdy tylko wzejdzie wyżej i zacznie smażyć da się porządnie we znaki. Spodziewam się, że będzie prażyć już od rana, ale na szczęście los nas oszczędza. Stromy zbieg do Courmayeur (79. kilometr) udaję się zaliczyć jeszcze przy pochmurnej pogodzie. Potem jednak, po wyjściu z punktu, zaczyna się.
Ostre podejście na Refuge Bertone zaliczam sprawnie. Nieźle idzie też w miarę płaski bieg kilkanaście kilometrów do Arnouvaz. Dopiero tu, na 97. kilometrze podczas ostatniego dużego podejścia z 1700 metrów n.p.m. na położoną na wysokości 2500 metrów n.p.m. Grand Col Ferret przeżywam kolejne piekło. Jest akurat południe. Wchodzimy do góry ścieżką w miejscu, gdzie nie ma żądnych drzew a jedynie trawy. Słońce pali prostopadle do zbocza. Znikąd cienia a ścieżka wydaje się bez końca piąć trawersem w górę. Podchodzę coraz wolniej i wolniej. W końcu, co kilkadziesiąt - sto kroków robię przerwę, siadam przy ścieżce i zziajany łapię oddech. Jedynym, co w tym miejscu pomaga są chłodne strumienie. O, jakąż błogość powoduje zmoczenie w nich buffa i założenie na głowę. O, jak bardzo chciałoby się rzucić wszystko, wejść do wody i wykąpać. Ale nie można. To znaczy można, ale nie warto. Widzę, co prawda jednego odważnego, który wchodzi do strumienia w całości, w butach, ale przypuszczam, że za tę chwilę przyjemności wkrótce słono zapłaci, gdy od gorąca i wilgoci wykwitną mu na stopach piękne otarcia, odciski i okazałe kalafiory.
Przełęcz osiągam mozolnie człapiąc, mając w bukłakach resztkę wody. Pewnie nie tylko ja się z niej wypsztykałem – już z daleka przy ludziach z obsługi widać tabliczki informujące, że: po pierwsze primo - wody nie mają, po drugie primo - tylko skanują chipy i ewentualnie dysponują pomocą medyczną, oraz po trzecie primo – ultimo: następny punkt jest za tyle i tyle kilometrów. Nie warto się tu zatrzymywać. Trzeba pędzić dalej. Ponad 100 kilometrów już minęło, Jeszcze niecałe 70.
4. O tym jak zarządziłem drzemkę, o tym jak zaczęło być ciemno i groźnie i o tym jak uznałem, że czas kończyć zabawę.
La Fouly – 110. kilometr trasy. Włochy się skończyły, jesteśmy w Szwajcarii. Znam te kąty. Byłem tu już nie raz gdyż przez wymienioną miejscowość prowadzi bieg Trail Verbier – St. Bernard na 110. kilometrze, w którym kilkukrotnie uczestniczyłem. Gdy dobiegam do punktu jest wczesne popołudnie. Słońce jeszcze smali, ale już nie tak mocno. Tu i ówdzie można znaleźć cień. Pytam panią z obsługi, ilu biegaczy już tu było. Tak około 350 - odpowiada. Wygląda na to, że w zasadzie ściganie się dla mnie skończyło, wynikiem szału nie zrobię, ale skończyć trzeba.
W La Fouly zarządzam dłuższą przerwę, ze 40 minut. Po pierwsze - do mety jeszcze 60 km i chcę nieco więcej podjeść, aby nabrać energii. Po drugie - chcę zdjąć buty, wysypać kamienie, zdjąć i wytrzepać skarpetki, obejrzeć stopy. Oględziny wypadają nadzwyczaj optymistycznie. Żadnych odcisków, krwiaków pod paznokciami. Najedzony, bez skarpetek i butów, które suszą się i wietrzą podobnie jak stopy kładę się na podłodze nastawiając budzik na za 30 minut. Taka mikro-drzemka przed drugą nocą może się przydać.
Budzę się bez budzika bo i sen na asfaltowym podłożu i z rękawiczkami pod głową głęboki nie był. Podnoszę zmęczone oczy i widzę, jak jakaś Pani ogląda wnętrze przez półprzezroczystą ścianę namiotu. Kojarzy mi się z weselem brata ze 30 lat temu na pewnej poleskiej wsi, kiedy miejscowe gospodynie niebędące weselnymi gośćmi przyszły pod remizę i zupełnie bez skrępowania przyklejały nosy do szyby w oknie oglądając z zewnątrz, jak się bawią goście.
W La Fouly Pani wygląda podobnie. Nagle z uśmiechem spogląda na mnie, pokazuje palcami gest „tyci, tyci” i puka się w skroń. No tak, może i rzeczywiście jesteśmy ciutkę nienormalni.
Ubieram skarpety, buty i lecę. Jest już w miarę znośnie. Energia nieco wróciła, truchtam sobie po płaskim i w dół, może nie za szybko, ale co jakiś czas kogoś wyprzedzam. Rozmawiając z poznanym po drodze Amerykaninem docieram do Champex-Lac. To charakterystyczna miejscowość z górskim jeziorem, obok którego biegniemy. Tu też jest ładnie. Znowu robię zdjęcia, nagrywam filmy. Tym razem w towarzystwie Łotysza biegniemy łagodnie w dół rozmawiając o dalszym przebiegu trasy. Zostały trzy górki, już niezbyt wysokie. Przypadkowy kompan już tu biegł CCC i twierdzi, że tylko ostatnia jest trudniejsza. Na tym etapie jestem przekonany, że ukończę. Byle jak, ale do mety dotrę. Nic nie zapowiada mających nadejść trudności.
Podchodzimy na pierwszą, z trzech ostatnich gór. Jest wieczór. Nadchodzi burza. Zaczyna padać, potem lać; szlak spływa wodą i błotem. W butach zaczyna chlupać, czuję, że lekkie łaskotanie z tyłu Achillesa w mokrym środowisku zaczyna się przeradzać w otarcie. Na razie nie zwracam na nie uwagi. Tę przykuwa coś innego: pioruny. Wydają się tłuc akurat w górę, na którą wchodzimy. Na razie jesteśmy jeszcze w lesie, ale ścieżka prowadzi ciągle wyżej i wyżej; w kierunku łąk, ponad poziomem lasu. Zaczyna być ciemno, mokro i coraz bardziej niebezpiecznie.
Na tym podejściu otaczają mnie już inne osoby. Łotysz był szybszy i wyrwał do przodu. Jest za to Francuz i dwoje Niemców. Ci ostatni przycupnęli pod drzewem zastanawiając się, czy w takich warunkach wchodzić wyżej, czy dzwonić do organizatora, bo jest niebezpiecznie i z pytaniem, co mają robić. Ostatecznie wszyscy idziemy dalej.
Z czasem, blisko najwyższego punktu natrafiamy na pobudowaną przy szlaku chatę jakiegoś farmera. Deszcz, pioruny – w takich okolicznościach pojawia się wśród nas naturalna myśl, aby się schronić pod dach i przeczekać burzę. Staram się przekonać Francuza, aby poszedł do chaty i zapytał właściciela o pozwolenie. Ten, z angielskim będąc na bakier trochę gestami, trochę słowami wyjaśnia po dłuższej chwili, że ów farmer nie lubi „trailers”. Rzeczywiście - dociera do mnie. Na ogrodzeniu zniechęcająca do wejścia tabliczka „private”; a farmer stoi w drzwiach i tylko patrzy. My tu na deszczu, pioruny jakieś, a on nic. Żadnego „chodźcie do mnie! Schowajcie się!”. Żadnych zapraszających gestów. Tylko stoi pod strzechą i obserwuje. Rzeczywiście, chyba lepiej się do niego nie wpraszać. Idziemy dalej.
Wkrótce, tuż za najwyższym punktem szlaku znajdujemy chatkę sędziów. Siedzą w niej oni sami, pomoc medyczna i ze 30 zawodników. Wszyscy jak sardynki w puszce. Większość usiłuje bezskutecznie wysuszyć namoczone ciuchy i się ogrzać. Nie ma gdzie usiąść, można tylko stać. Spędzam tam około 10 minut rozmawiając z dwoma spotkanymi Polakami. Obsługa widząc, że ludzie nie kwapią się do wyjścia a nowi ciągle nadchodzą i zaczyna być coraz ciaśniej ogłasza uroczyście w języku francuskim i angielskim, że deszcz i burza już się skończyły i można ruszać dalej. Rzut oka przez drzwi wystarcza, aby przekonać się, że taka ocena sytuacji jest dalece na wyrost, bo nadal pada tylko mniej a i błyski piorunów ciągle widać, tylko dalej. W końcu widząc bezsens dalszego pozostania w tym miejscu ruszam na szlak z jakąś Francuzką.
W nocy, z czołówkami na głowie zbiegamy błotno-kamienistą ścieżką do Trientu. Ostatniej miejscowości po stronie szwajcarskiej, punktu położonego na 142. kilometrze trasy. Gdy tam dobiegam, dochodzi godzina 22 w sobotę. Na trasie jestem już 28 godzin, do mety jeszcze 28 kilometrów. Biegnę na 260. pozycji. Szacuję swoją sytuację, prognozowany wynik i miejsce na mecie. Wychodzi na to, że nie uda mi się wejść ani do pierwszej setki zawodników, ani złamać trzydziestu godzin. Tylko osiągnięcie takich minimów byłoby z mojego punktu widzenia i w odniesieniu do mnie samego satysfakcjonujące. Wszystko, co poza tym, z punktu widzenia wyścigowego, czy 150. miejsce czy 550., czy samo tylko ukończenie w limicie nie ma dla mnie znaczenia.
Taka ocena zniechęca do dalszej rywalizacji, ale przecież nie sama rywalizacja z upływającym czasem i innymi się liczy. Jeszcze piękne alpejskie widoki, zwiedzanie trasy. Tu też nie było na co liczyć. Dwie ostatnie góry „zwiedzone” nocą, podczas deszczu i burzy to średnia przyjemność. Z resztą jedną z tych dwóch trochę znam, bo Catogne kiedyś zdobywałem podczas X-Alpine.
Biorąc pod uwagę słabe perspektywy obu elementów, tego wyścigowego i tego turystyczno-krajoznawczego postanawiam zejść z trasy. To koniec.
Następnego dnia spaceruję po Chamonix, spotykam Polaków, którzy ciągle dobiegają na metę. W głowie pojawia się myśl, że jednak przyjemnie jest ukończyć. Może nie trzeba było tak na gorąco rezygnować, tylko odpocząć w Triencie i ruszyć dalej. Albo nawet przespać do rana 8 godzin i już za dnia, kulturalnie, bez pośpiechu i wesoło ruszyć na ostatni etap licząc tylko na ukończenie w limicie. Czasu było przecież full. Może i było warto tak zrobić, a może i nie. Teraz nie ma to znaczenia.
Jeszcze tego samego dnia, w niedzielę, jadę busem z Chamonix na lotnisko w Genewie. W busie zagaduje mnie Chińczyk o rzadkich wąsach. Opowiada, że Japończyków było na imprezie około 400, Chińczyków około 300 z Chin właściwych i około 100 z samego Hong Kongu. Ciekawe, jak bardzo ta europejska impreza jest wśród Azjatów popularna.
Mój rozmówca na wieść, że jestem Polakiem kiwa poważnie i dostojnie głową niczym stary mistrz kung-fu poczym zaczyna wymieniać nazwiska Polaków, których zna. Papież? Wałęsa? – a skąd! Pierwsze, które wymienił to… Andrzej Bargiel, polski skialpinista, znany między innymi z rekordowego czasu wbiegu na Elbrus. Wszedł także na Sziszapangmę, aby następnie zjechać w dół na nartach. Chińczyk wspomina też o Kukuczce. Takich mamy ambasadorów na świecie.
5. O podsumowaniu wyjazdu i o wynikach najlepszych
Wyjazd pomimo wszystko uważam za udany. Wyniku nie osiągnąłem, ale i nie spodziewałem się cudów. Za to przeżyłem świetną przygodę i naoglądałem się naprawdę pięknych, alpejskich widoków pokonując cało i zdrowo olbrzymią większość trasy. Nie tylko ona się liczy, ale też klimat wielkiego, biegowego święta w Chamonix. Ludzie z całego świata, świetna organizacja, wspaniali kibice. Ci dzwonili, krzyczeli i klaskali stojąc przy trasie nawet wtedy, gdy padał deszcz i zrobiło się ciemno. Naprawdę wkładali w to serce. Wszystko to sprawiało, że UTMB jest wyjątkowym przeżyciem. Nawet zupełnie abstrahując od wyniku, tego czy innego miejsca, ukończenia bądź nieukończenia biegu.
Serdecznie gratuluję Polakom, którzy ukończyli a szczególnie dla najlepszego z nich - Rafała Jury, który ukończył na bardzo dobrym 53. miejscu z czasem 28:42. Cieszy mnie też wynik najlepszej Polki – Magdaleny Levy-Boulet (Hoka One One), która z czasem 28:18, niczym „pocisk” wpadła na metę i zajęła 5. miejsce wśród kobiet. Wiem, że tylko piętnaście pierwszych lat życia mieszkała w Polsce, że jeszcze wtedy nie biegała, że na poważnych imprezach reprezentuje barwy USA. Ale Polka.
Cieszą także wyniki ścisłej czołówki. W kategorii kobiet i w kategorii mężczyzn zwyciężyli reprezentanci teamu Hoka, z którym sympatyzuję, bo trenuję w tych butach od kilku lat. Ludovic Pommeret kilkukrotnie wygrał Trail Verbier St. Bernard w Szwajcarii. Akurat i ja wtedy startowałem, więc nie było to dla mnie obce nazwisko. Wiedziałem, że jest bardzo mocny, ale zaskoczył mnie wygrywając najbardziej prestiżowy górski bieg ultra w Europie, czego mu w tym miejscu serdecznie gratuluję. Cieszy też piękne, drugie miejsce lubianego i znanego u nas „polskiego” Litwina, Gedyminasa Griniusa, przez kilka lat członka polskiego teamu INOV-8.
Tymczasem czekam na UTMB 2017, tym razem jako kibic, nie uczestnik. A będzie, komu kibicować, bo swój start w jednym z wywiadów zapowiedział sam arcyksiążę polskiego, górskiego ultra – Marcin Świerc. Będą emocje!
Paweł Pakuła