Zygmunt Berdychowski o Koronie Ziemi: „Góry to nie jest moje życie. Ale pora na kolejne wyzwanie”

  • Festiwal biegowy

Dokładnie 4 lipca jako 19. Polak w historii Zygmunt Berdychowski zdobył Koronę Ziemi. Szef Rady Programowej Forum Ekonomicznego i twórca Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój opowiedział nam co zaprowadziło go na najwyższe szczyty poszczególnych kontynentów i co tam spotkał. W podsumowaniu 8-letniej przygody nie zabrakło także wątku rodzinnego, historycznego i finansowego.

Biegacze i góry to naturalne połączenie, choćby z racji korzyści treningowych. Skąd jednak pomysł na Koronę Ziemi? Co pana zaprowadziło na najwyższe szczyty kontynentów?

Zygmunt Berdychowski: Tak jak filatelista nie odpowie na pytanie dlaczego zbiera znaczki, a numizmatyk dlaczego kolekcjonuje monety, tak i ja nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie dlaczego góry. Ciężko mówić o powodach, dla których ma się dane hobby.

Moja przygoda z górami zaczęła od wejścia na Gerlach z Jarkiem Szostakowskim. Pamiętam, że nie mogliśmy wtedy biegać, bo najzwyczajniej w świecie przetrenowaliśmy. To była jesień 2006 rok. To była ekscytująca wyprawa, tak inna od tego co dotychczas robiliśmy. Szybko uznałem, że już w kolejnym roku można iść na najwyższą górę Europy – Mont Blanc. Nie wiedziałem nawet dlaczego chcę to zrobić, po prostu pojawiło się to w głowie. Naturalnie...

A kiedy w orbicie zainteresowań pojawiła się Korona Ziemi?

W trakcie wyprawy na Mont Blanc kątem ucha usłyszałem, że jest coś takiego jak Korona Ziemi. Nikomu o tym nie mówiąc zaplanowałem wyprawę na Kaukaz i do Afryki. Chwilę potem pojawiły się pytania - „czy rzeczywiście?”, „czy narpawde chcesz?”. Dzięki nim moja determinacja rosła. Myślę, że każdy kto zdobywał Koronę Ziemi, a nawet ten, kto choć trochę uważał na geografii wie, że najważniejszym szczytem jest Mont Everest. Uznałem, że rzeczywiście chcę to zrobić, ale też potrzebowałem czasu, by do tego dojrzeć. To było prorocze...

No właśnie. Co takiego działo się na szczytach, że pierwsze wejścia na Mount Everest czy McKinleya były niemożliwe?

Na Mont Everest wszedłem za trzecim razem, na McKinley'a – przy drugim podejściu. Chodziło o bezpieczeństwo, ale też doświadczenie i przygotowanie techniczne.

W kontekście gór często słyszy się o wypadkach...

To jest trochę tak, że jak idziesz w dużej ekipie i jak w tej ekipie jest lekarz, odpowiedni sprzęt, baza, szerpowie i racjonalny plan działania, to myślenie o ryzyku pojawia się późno albo bardzo późno. W moim przypadku to myślenie pojawiło się przy wejściu na przełęcz północną Everestu. Tutaj, przy pierwszej i drugiej wyprawie, doszedłem do wniosku, że ryzykuję za dużo. Wystraszyłem się cieknącej z nosa krwi i podjąłem decyzję, że schodzę.

Gdy wchodziłem trzeci raz, to taka myśl, w tym miejscu i w przekroju całej wyprawy, w ogóle się nie pojawiła. Byłem lepiej przygotowany mentalnie, wiedziałem co może mnie tu czekać. Wiedziałem już, że cieknąca krew to sprawa naturalna i niezbyt groźna - efekt pękających naczyń włosowatych. Że powietrze górskie wywołuje kaszel i że można temu przeciwdziałać ubierając buffa. Każdy kto spotyka się z tym pierwszy raz, musi się wystraszyć. Kiedy to rozumiesz, to nie odbierasz wysokości jako zagrożenia dla siebie, tylko jako coś oczywistego w drodze na 8848m n.p.m.

Za drugim i trzecim razem na Evereście, po obserwacji innych wypraw, byłem już pewien, że nasza ekspedycja jest profesjonalnie przygotowana. Jakościowo i ilościowo. Że są osoby, które w razie zagrożenia mogą wziąć udział w ewentualnej akcji ratunkowej. Buduje to morale człowieka. Z kolei dzięki żonie Marioli wiedziałem już, że skoro tu jestem i jestem przygotowany fizycznie na to, co chcę zrobić, to po prostu muszę zrobić swoje.

Pamięta Pan momenty, w których podejmował decyzję o powrocie?

Gdy pierwszy raz w życiu idziesz tak długo na linie poręczowej i widzisz przed sobą zbocze, które ma kilkadziesiąt stopni nachylenia, przez co szybsze poruszanie się jest trudne technicznie i wyczerpujące fizycznie – nie wolno zbyt długo maszerować bez odpoczynku a na przełęcz trzeba wychodzić nogami, nie rękami, mimo że pod koniec tego etapu są nawet dwie liny poręczowe – to po pewnym czasie zaczynasz się bać. Obawiasz się, że pokonanie tego fragmentu nie jest możliwe, a jeśli już się zdecydujesz, to przez zmęczenie na pewno odpadniesz od ściany. W kolejnych wyprawach nie było z tym problemu. Musiałem się przełamać.

Dopiero na Mount Evereście?

Ten problem był niwelowany przez to, że systematycznie na wakacjach, przez kilka lat z rzędu, jeździłem w Tatry. Wraz z ratownikiem TOPR-u Romkiem Szadkowskim chodziłem tu po najwyższym partiach gór w taki sposób, który buduje odporność na wysokość, na przepaść, na wyjątkowe sytuacje.

Na pewno też musiałem dojrzeć technicznie do przełęczy północnej, by poruszać się tu z jak najmniejszym nakładem siły i poprawnie ustawiać ciało – odpoczywać co kilka, kilkanaście kroków, wchodzić nogami, nie rękami. W trzeciej wyprawie ze zdziwieniem skonstatowałem, że pierwsze wejście na przełęcz zamknęło się w 5 godzinach i 40 minutach. Drugie to już 4 godziny i 40 minut, a trzecie 4 godziny i 20 minut (na zdjęciu na szczycie Mount Everest). Pewnie przy kolejnej wyprawie byłyby to co najwyżej 4 godziny. Każde kolejne wejście na przełęcz było szybsze, co oznacza, że szedłem coraz lepiej.

W przypadku McKinleya o rezygnacji zadecydowała choroba wysokogórska. Ze względu na stosunkowo szybki marsz i brak aklimatyzacji, pewnie i wytrenowania, zacząłem majaczyć, widzieć coś czego nie było. Przydarzyło mi się to w obozie na 4500m n.p.m., jedynym, w którym byli jeszcze lekarz i rangersi. Nawet nie chce myśleć co by było, gdybym zdążył wspiąć się wyżej...


Był pan w strefie śmierci, widział ciała, które zostaną na wieki w zmarzlinie. Co pan wtedy czuł?

Pierwsza i najważniejsza konstatacja jest taka, że jak człowiek wychodzi na grań Mount Everestu, czyli na poziom 8400m n.p.m., to jest niesłychanie zmęczony. Brakuje tlenu. Dlatego jest skupiony wyłącznie na sobie i nie myśli o tym, co się dzieje wokół, kto idzie z przodu, kto z tyłu. Myślisz o masce tlenowej, która – tak jak to było u mnie – przez dłuższy czas wydaje się wadliwa albo źle założona. I że to ona powoduje te wszystkie dolegliwości oddechowe. Tymczasem to nie maska, a po prostu brak tlenu na tej wysokości jest winowajcą.

Chcesz, nie chcesz, przechodzisz obok ciał, które leżą metr, dwa metry od twojej ścieżki. Musisz je widzieć, tym bardziej, że wciąż ubrane są w gortexowe, dobrze widoczne w świetle czołówki kurtki. Musisz pomyśleć o tym, że te ciała, te nienaturalnie powyginane zwłoki tu są. Natomiast przez to, że zostaliśmy o nich uprzedzeni, nie miały one jakiegoś znaczącego wpływu na sytuację. Naturalnie pojawiał się strach, żeby nie skończyć w ten sposób, ale dominowało skupienie nad sobą – pracą nóg, rąk, oddychaniem. Tylko tyle i aż tyle, bo to co się dzieje na zewnątrz jest słabo widocznym tłem dla gigantycznego wysiłku, który się wykonuje.

Co na to wszystko pana rodzina? Podejrzewam, że okresy wyjazdów to nie były najspokojniejsze dni w domu Berdychowskich... Jak żona i dzieci reagują na pana wspinaczki?

Do tej pory spokojnie (śmiech). Pewnie przez to, że brałem udział w wyprawach profesjonalnie przygotowanych, stosunkowo bezpiecznych, oraz że w sytuacjach ekstremalnych potrafię się wycofać. Rodzina wie, że podjęcie takiej decyzji nie sprawia mi najmniejszego kłopotu. Chciałbym, by było tak nadal. Chodzeniu w góry musi towarzyszyć zdrowy rozsądek.

Które wejście było najtrudniejsze i dlaczego był to Mount Everest?

W hierarchii szczytów jest Everest i długo, długo nic. Potem McKinley i pozostałe góry. Pierwszy najważniejszy powód to wysokość – ponad 8500m n.p.m. i to, że cały czas koncentrujesz się na tlenie. A w zasadzie jego braku. W bardzo wielu miejscach Everest jest trudny technicznie, trzeba uważać np. by nie zaplątać się w liny z wcześniejszych wypraw, są drabiny. Gdy idzie się do góry, człowiek zwraca mniejszą uwagę na te trudności, może dlatego że jest noc, że ciągle myśli o szczycie. Dopiero gdy za dnia schodzi bacznie przygląda się miejscu, w którym ma postawić stopę, linie, którą ma złapać. I że nieprawdopodobnie daleko położony jest obóz, do którego zmierza. Pojawia się myślenie, zwłaszcza w pierwszej części, że jeśli powinie się tu noga, ulegnie złamaniu, skręceniu, to niewielka jest szansa na to, że uda się go z takiej wysokości doholować do obozu.

W zeszłym roku przeżyłem sytuację, w której uczestniczka naszej wyprawy wyszła w środku nocy i zaczęła zejście z wysokości 7700m n.p.m., ale upadła i straciła przytomność. Gdyby nie to, że z obozu poniżej wyszli jej z pomocą szerpowie, którzy wyprowadzali pierwszą część naszej ekspedycji do góry, pewnie nie byłoby szans na ratunek. Tu była i dziewczyna została zniesiona na dół.

Obecność szerpów to dowód na profesjonalne przygotowanie wyprawy?

Tak. W wyprawie brało udział 13 osób. W pierwszej grupie było 7 osób – każda miała swojego szerpa. Po to, by w sytuacji, w której podejmujesz decyzję o powrocie, miał kto z tobą zejść, bez stwarzania zagrożenia dla bezpieczeństwa pozostałych osób. Ponieważ cała siódemka weszła na szczyt i zeszła do obozu na wysokości 6500m n.p.m. – okno pogodowe trwało dwa dni – to szerpowie, po wykonaniu swojej podstawowej pracy, mogli udać się na przełęcz północną i wyżej, po tę dziewczynę. Gdyby ekspedycja była mniejsza, na ratunek nie byłoby szans. Z wysokości 7800m n.p.m. jeden człowiek – nawet najbardziej doświadczony szerpa – nie jest w stanie znieść drugiego do bazy.

Względny komfort...

Dlatego właśnie podczas takich wypraw jak moja, to myślenie o bezpieczeństwie pojawia się rzadko. Jest lekarz, zaprasza Cię na badania, mówi jak jest. Czasami sugeruje, byś nie szedł dalej, przeczekał. Aplikuje lekarstwa, konieczne do kontynuowania drogi. Oczywiście to nie jest tak, że ten lekarz i te kilkanaście osób biorą za ciebie odpowiedzialność i noszą ryzyko za Ciebie. Dwa lata temu na wysokości 6500m n.p.m. w mojej ekspedycji zmarł chłopak. Pomino sugetii lekarza nie chciał wrócić na wysokość 5800m n.p.m, koniecznie chciał iść w górę. Wykorzystując nieobecność lekarza poszedł w górę, gdzie jego serce odmówiło posłuszeństwa. Trzeba słuchać otoczenia, własnego organizmu, podejmować racjonalne decyzje.

Drugi w pana hierarchii trudności jest McKinley. Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że różnica w pionie między punktem wyjścia a dojścia to 4200m. W przypadku Mont Everestu jest to 3500m – z wysokości 5400 na 8900m n.p.m., a Aconcagua to mniej niż 3000m – z 4000 na 6900m n.p.m (na zdjęciu)...

Elbrus to trochę ponad 1000m wspinaczki. Po drugie – droga na McKinley w ogromnej większości wiedzie po lodowcu. Po trzecie – wszystko trzeba samemu wynieść na sankach do obozów, nie ma możliwości korzystania z jakiejkolwiek pomocy.

Po czwarte – mamy tu do czynienia najzwyczajniej w świecie z zimną górą. Bardzo zimną. Niestety w tym roku zostałem przykładem na to, że jak się nie słucha mądrych ludzi, to ponosi się tego konsekwencje. Nie wziąłem z sobą dużej, puchowej kurtki i było mi cały czas zimno albo bardzo zimno. Technicznie McKinley też pokazuje rogi, wymaga dużej psychicznej odporności.


Mount Everest, McKinley... Pozostałe góry są „łatwe”?

To nie tak. Kiedy masz już za sobą wszystko i potrafisz spojrzeć za siebie, to widzisz że poziom trudności wzrastał. Zdobycie Piramidy Carstensza nie zdominowały aspekty techniczne, chociaż wcale nie było łatwo...

... ale to, żeby dotrzeć do samej podstawy góry. Przez kilka dni trzeba iść przez dżunglę, gdzie ciągle pada deszcz. I jest błoto. Deszcz, błoto, deszcz, błoto... i tak w kółko, wszystko mokre.

Z kolei żeby stanąć na najwyższej górze Antarktydy – Masywie Vinsona – trzeba być bardzo dobrze ubranym, co nie pomaga we wspinaczce. To jest wyjątkowe miejsce ze względu na niesamowite, niepowtarzane krajobrazy, ale i bardzo zdradliwe. Powiem tylko, że tamtejsze wiatry, które pojawiają się znikąd na każdej wysokości, przy nieodpowiednim ubiorze już po kwadransie powodują u człowieka odmrożenia. Spadki temperatury są tu bardzo gwałtowne, niespotykane nigdzie indziej.

Pogoda i poziom techniczny podejścia. To jedyne kategorie, którym trzeba rozpatrywać skalę wyzwania?

Niezwykle niebezpieczne jest wejście na Piramidę Carstensza. I to bynajmniej nie ze względu na samą górę. Bardzo często w dżungli można spotkać tubylca, Papuasa, który siedząc sobie nad rzeczką mówi Ci, że musisz się opłacić. Jak nie wyciągniesz pieniędzy to nie tylko nie pójdziesz dalej, ale też nie wrócisz. Nie wiesz, czy człowiek jest sam czy może w krzakach nie czają się jego towarzysze i szykuje się draka. I płacisz. Żadne telefony tu nie działają, policji też nie ma.

Sytuacji nie ułatwiają również takie informacje, jakie otrzymaliśmy tuż przed rozpoczęciem wspinaczki. Otóż porwano grupę Rosjan i jakieś małżeństwo z Niemiec. Dużo mówiło się, że te historie nie zakończyły się pozytywnie. Trzeba bardzo się pilnować, by wrócić stamtąd szczęśliwie.

Każde wejście wiązało się z takimi czy innymi perypetiami. Wraz z nabywanym doświadczeniem coraz łatwiej było mu znosić niedogodności i bardziej rozumiał to co się z nim i wokół dzieje. Na pewno na każdej z tych gór przeżyłem coś wyjątkowego, innego, każda jakoś w pamięci została. Pod względem poziomu trudności i wysiłku, który trzeba było włożyć w wejście na szczyt, to Mont Everest jest zupełnie w innym miejscu niż pozostałe góry.

Które wejście było „najłatwiejsze”?

Elbrus, ale to też nie było łatwe wejście. Nie ze względu na wysokość, ale na jego okoliczności. Problemy i wysiłek, jakiego tam doświadczyłem na tym etapie swojej przygody z górami – a było to tuż po wejściu na Mont Blanc – były gigantyczne. Była to dla mnie pierwsza, naprawdę wysoka góra. Kompletnie nie wiedziałem co to znaczy, że trzeba dużo pić – miałem tylko zimny napój, i że trzeba się wyspać – z emocji spałem tylko godzinę przed wyjściem. Zupełnie nie byłem też przygotowany na wędrówkę powyżej 5000m n.p.m. Chyba tylko siłą woli wdrapałem się na szczyt. Popełniłem chyba wszystkie możliwe błędy, przez co to wejście było wręcz koszmarne. Ale nauka nie poszła w las...

Na Antarktydzie, Alasce i Himalajach wspinał się pan z rosyjskim zespołem 7 Summits Club...

Bo były to wejścia najtrudniejsze i można było je zrobić tylko z pomocą dużych i doświadczonych ekspedycji – amerykańskich, szwajcarskich czy właśnie rosyjskich (na zdjęciu na szczycie Masywu Vinsona). Inne duże biura nie wchodzą w rachubę, przede wszystkim dlatego, że nie reprezentują odpowiedniego poziomu bezpieczeństwa...

Jak to jest przebywać tyle dni, przez 24 godziny na dobę w ekstremalnych warunkach pogodowych i bez szczególnych atrakcji z wąską grupą ludzi?

Ciężko, bardzo ciężko! (śmiech) W przypadku Mount Everestu mamy możliwość korzystania z internetu, telefonu satelitarnego, co daje jakieś pole manewru. Na Alaskę telefonu już nie zabrałem, bo wydawało mi się że to będzie krótkie wejście, czego później żałowałem. Kontakt z rodziną jest ważny i jeśli jest możliwość, by z niego korzystać, to trzeba to robić. Głos najbliższych dodaje spokoju, buduje pewność, tworzy zupełnie inną atmosferę. Wspominałem o żonie i jej haśle – jesteś tam, zrób co do ciebie należy i wracaj... To podnosiło na duchu, oddalało myśli typu „uda się, nie uda”...

W pozostałych lokalizacjach wspinałem się z polskimi przewodnikami lub indywidualnie, tak jak na Kilimandżaro. Były to krótsze wejścia, a więc i rozłąka z domem była krótsza. Chociaż też wydawało mi się, że jestem poza domem o wiele dłużej niż pokazywał to kalendarz.

Polski alpinizm święci sukcesy już od wielu lat. Jest Pan dziewiętnastym Polakiem, który zdobył Koronę Gór Ziemi, a nazwiska takie jak Kukuczka, Rutkiewicz czy Wielicki zna cały świat. Dziś jest łatwiej wspinać się na dach świata niż w latach 70. czy 80.? Czy można wartościować te sukcesy, deprecjonować dane osiągnięcia wspominając, że mają więcej wspólnego z turystyką niż wyczynem?

Po pierwsze nie można porównywać tego co jest dziś do tego, co było kiedyś. Poziom wyczynu jest zupełnie inny – to co kiedyś było wyczynem dziś jest po prostu himalaizmem, a to co dziś jest wyczynem kiedyś w ogóle nie mieściło się w głowie, w granicach wyobraźni. Wystarczy spojrzeć na nasze zimowe wejścia w Himalajach, na to, co robi na świecie Denis Urubko czy Simone Moro. To pokazuje jak bardzo zmienił się świat – jest lepszy sprzęt, wyprawy są bardziej profesjonalne, pieniądze zaangażowane w ten sport są o wiele większe niż przed laty.

Każdemu jednak, kto deprecjonuje zdobycie Mount Everestu proponowałbym drogę jego granią. To gigantyczny, niesamowity, niepowtarzalny wysiłek. W swojej biegowej karierze nie pokonywałem co prawda dystansu 100 km, a maratony biegam w 3 godziny i 15 minut, ale czegoś takiego jak w Himalajach po prostu jeszcze nie przeżyłem.


Potrzebuje Pan gór do życia?

To, co stanowi punkt wyjścia w mojej przygodzie z górami to konstatacja, że moje miejsce, moja praca są tu, przy Forum Ekonomicznym, Festiwalu Biegowym, działalności publicznej i społecznej którą prowadzę. Swoje życie poświęcam przede wszystkim temu. Góry to jest tylko i wyłącznie uzupełnienie życia, hobby, pasja, a nie cel sam w sobie. Nasi wielcy himalaiście to byli ludzie, dla których góry były celem samym w sobie. Oni z tego żyli, dzięki temu żyli, dzięki temu mogli realizować nie tylko swoje pasje, ale też osiągać coraz lepsze rezultaty, łamali granice. Zapisali się przez to w świadomości ludzi na całym świecie – wspinając się z Rosjanami i innymi nacjami na McKinleya moi towarzysze bezbłędnie recytowali dokonania Jerzego Kukuczki czy Wandy Rutkiewicz. Nie muszę mówić co wtedy czułem jako Polak. To są zupełnie wyjątkowe nazwiska. Wielkie nazwiska. Ja się do nich nie zaliczam.

Tu wracamy do wątku wartościowania osiągnięć...

Bo istnieje naturalna pokusa, by tych, którzy wchodzą na Everest czy zdobywają Koronę Ziemi porównywać z sobą. Ale takie porównania są nie na miejscu i nie wolno ich robić. Nazwiska to jedno, czasy, w których się wspinali to drugie. Aspiracje i plany życiowe to jeszcze co innego. Natomiast absolutnie w każdym z analizowanych przykładów potrzebny jest niesamowity hart ducha, żelazna kondycja, odpowiednie umiejętności, konsekwencja i trzeba to doceniać. Powtórzę się – polecam spacer po grani Everestu, na 8500m n.p.m. Ludzie z dużą dozą powątpiewania na pewno zmienią zdanie i zrozumieją jak bardzo się mylą...

Jaki był koszt pana wyjazdów?

Profesjonalna wyprawa na Mont Everest, z doświadczonymi przewodnikami to wydatek ok. 100 tys. zł. Można taniej i są osoby, które się tego podejmują. Ale robią to kosztem bezpieczeństwa. Niektórzy płacą za to wysoką cenę. W ubiegłym roku uważnie przyglądałem się 4-osobowej ekspedycji, która w bazie pod Everestem, po stronie północnej, rozbiła namioty ok. 200 metrów od naszego obozu. Mogliśmy się spotykać, rozmawiać. Swoją wyprawę zorganizowali oni zupełnie inaczej niż my. Z tej grupy dwie osoby zrezygnowały na przełęczy północnej, trzecia z głębokimi odmrożeniami, po utracie palców wróciła do Katmandu. Tylko jedna weszła na szczyt i szczęśliwie wróciła. Nie warto oszczędzać na bezpieczeństwie, wchodzić samodzielnie, bo ryzyko jest ogromne.

Wszystkie pozostałe wyprawy – z wyjątkiem tej na Antarktydę – mieszczą się w przedziale od 10-12 tys. zł do 45 – 60 tys. zł, w zależności od tego jak to jest góra, jaki jest czas trwania ekspedycji i tego co jeszcze chce się robić na miejscu.

Wyjazd na Mount Vinson jest specyficzny ze względu na logistykę. Droga do bazy na wzgórzach Patriotów, tam gdzie lądują samoloty transportowe Ił-76, jest długa i skomplikowana technicznie. Koszty podnosi również to, że ekspedycje w tym miejscu prowadzą tylko nieliczni.

Jak Pan się czuje jako zdobywca Korony Ziemi?

Tak samo jak przed jej zdobyciem. Nie zmieniło to nic w moim życiu. Największą frajdę sprawia mi nadal bieganie, góry to hobby, a moje życie zawodowe wypełniają Instytut (Studiów Wschodnich) i Festiwal Biegowy. Wejście na McKinleya i zakończenie Korony Ziemi, zwłaszcza na szczycie, sprawiło mi gigantyczną satysfakcję. I tyle. Schodzisz z góry, trzeba dalej żyć, nie oglądać się za siebie... Korona Ziemi (na zdjęciu na szczycie Piramidy Carstensza) nie zmieni mojego trybu życia, nie spowoduje, że będę jeździł po Polsce z wykładami i opowiadał co przeżyłem. Mam takie zaproszenia, skorzystam pewnie z nielicznych, po znajomości. Mam pracę, mam dom, mam co robić...

Co dalej w temacie gór?

(śmiech) Chciałbym zostać najstarszym człowiekiem, który zdobędzie Koronę Himalajów. Ale wspinaczka na ośmiotysięczniki to zadanie niezwykle trudne, zwłaszcza w moim wieku, wymaga ogromnego doświadczenia, w związku z czym trzeba w te Himalaje wracać. A to rodzi koszty...

Pierwsze przymiarki już były?

Pewnie już we wrześniu można by myśleć o wejściu na Czo Oju (8201 m n.p.m.), ale do sierpnia ze względu na niedawne trzęsienie ziemi w Katmandu wszystkie wyprawy w Himalaje są zawieszone. Na pewno nie będę się wspinał na siłę, za wszelką cenę. To jest tylko i wyłącznie uzupełnienie mojego życia. Uda się, to dobrze. Nie uda? Nie będę płakał. Ważne jednak, by mieć cel do którego się dąży...

Rozmawiał Grzegorz Rogowski

Zygmunt Berdychowski – lat 55, twórca Forum Ekonomicznego i Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdroju. Polityk, działacz społeczny, poseł na Sejm I i III kadencji. Zapalony biegacz i alpinista.

Wędrówka po Koronę Ziemi:

  • 2007 - Mont Blanc - 4810m n.p.m. (najwyższy szczyt Europy)
  • 2008 - Elbrus - 5642m n.p.m. (Europa / Azja)
  • 2009 - Kilimandżaro - 5895m n.p.m (Afryka)
  • 2010 - Aconcagua - 6962m n.p.m. - (Ameryka Południowa)
  • 2011 - Masyw Vinsona - 4897 m n.p.m.(Antarktyda)
  • 2012 - Piramida Carstensza - 4884m n.p.m. (Australia i Oceania)
  • 2014 - Mount Everest - 8846m n.p.m. (Himalaje, najwyższa góra Ziemi)
  • 2015 - Mc Kinley - 6194m n.p.m. (Ameryka Północna)