Człowiek nie zawsze postępuje logicznie i racjonalnie. Ja też tak nie postąpiłem zapisując się w ostatniej chwili na Bieg 7 Dolin. Teoretycznie nie powinienem był tego robić, bo dwa tygodnie wcześniej robiłem UTMB. „Robiłem” a nie „zrobiłem” gdyż zszedłem po 142 kilometrach, ale i ten dystans zostawia ślad w nogach. Po powrocie do Polski zdecydowałem też, że nie będę na razie startował w większych, górskich biegach, bo nie mam warunków, aby się do nich odpowiednie przygotować i osiągnąć satysfakcjonujący wynik. Ponadto w Krynicy zapowiadano upał a to są dla mnie warunki najgorsze: jestem jak wampir – na słońcu ginę wcześniej skwiercząc żałośnie, niczym jajko na rozgrzanej patelni.
Relacja Pawła Pakuły
Dlaczego więc wystartowałem? Było w tym trochę ułańskiej fantazji i radosnej beztroski. Tydzień po powrocie z Chamonix czułem się świeży i wypoczęty. Zatęskniłem za trasą, za atmosferą zawodów. Chciałem się przebiec po górach, choćby treningowo. No i zawsze była jakaś szansa na cud. A może akurat z nie do końca jasnych powodów będę miał wtedy „dzień konia”? Może pogodynka się pomyliła, może niespodziewanie zajdzie słońce, spadnie deszcz tworząc warunki dużo bardziej znośne? Rzecz jasna doświadczony biegacz na cuda liczyć nie powinien. Wielu jest takich – i to mnie zawsze dziwi – którzy zaczynają bieg na 10 km grzejąc przez pierwszy kilometr w tempie, w jakim według danych z ich treningów nie powinni przebiec nie tylko 10 ale nawet 5 kilometrów. Biegną licząc na cud.
I ja trochę tak postąpiłem, ale muszę zastrzec, że nie miałem wielkiego ciśnienia na wynik. To miał być mój piąty start w Biegu 7 Dolin. Szansa, że poprawię swój najlepszy wynik – 10 godzin 48 minut były bardzo, bardzo nikłe. Miałem tego pełną świadomość i jechałem z myślą, że najprawdopodobniej będę się musiał kontentować podziwianiem górskich pejzaży i samym ukończeniem biegu.
Początek, czyli lekko, miło i przyjemnie
Trzecia w nocy, deptak w Krynicy. Spałem tylko 3 godziny, ale i tak jestem zadowolony: nie czuję zmęczenia i udało mi się przygotować zapasy, na wszystkie trzy przepaki. Zabrałem do plecaka kurtkę, ale już widzę, że najprawdopodobniej się nie przyda. Jest ciepło, nawet w koszulce bez rękawów. Skoro tak gorąco jest w nocy, to, co będzie za dnia? Z niepokojem myślę o nadchodzących godzinach.
Start. Piotrek mi uciekł do przodu. Trudno, nastawił się na ambitny czas, poza moim zasięgiem. I tak bym go nie utrzymał. Rozbiegową asfaltówkę, pokonuję spokojnie, ale i niezbyt wolno. W skupieniu, bez rozpraszania się muzyką i bez kręcenia filmów sportową mini-kamerą. Tym razem chcę w pełni i uważnie chłonąć bieg, wszelkimi zmysłami.
Pierwsze podejścia: na Jaworzynę, potem na Halę Przehyba. Ciepło jest, ale nie za gorąco. Gdzieniegdzie trochę błotka, lecz trasa w większości sucha. Warunki całkiem niezłe, więc korzystam przypuszczając, że za dnia słońce mnie usmaży, dlatego muszę jak najwięcej nabiegać nocą i wczesnym rankiem. Biegnę i idę w miarę żwawo. Podejścia nie sprawiają problemów. Z perspektywy, kogoś, kto jeszcze kilkanaście dni wcześniej biegał po Alpach gdzie wszystko jest wyższe i dłuższe, nasze góry sprawiają wrażenie niewielkich pagórków. Podejście na Jaworzynę się dłuży, ale jest łagodne. Sławne podejście na Przehybę zleciało mi nie wiem kiedy. Hop – i Jaworzyna. Siup – i Przehyba. Fajnie tak!
Czasem zerkam na ludzi obok. W porównaniu do pierwszych edycji widać wyraźny postęp w ekwipunku. Już nie ma zbyt wielu pakujących się na szczyty w przypadkowym sprzęcie. Teraz prawie wszyscy wyglądają profi. Leciutkie, cieniutkie plecaki, czasem Salomon od stóp do głów, czasem też kije. Ludzie już nie zabierają do plecaków zestawu obiadowego dla całej rodziny. Dobrze to wygląda. Teraz to ja, z naleśnikami zostawionymi na przepakach wyglądam jak ktoś z poprzedniej epoki.
Do Rytra i na Przehybę biegnę w niezłym tempie. Do półmetka kręcę się w okolicach 30-40 miejsca. Na agrafce mijam się z Ewą Majer, do której tracę kilka minut. Nie jest źle, to co prawda nie są to międzyczasy z mojego najlepszego biegu w Krynicy ale jest tylko kilka minut gorzej. Teoretycznie są jeszcze szanse na bardzo dobry wynik. Teoretycznie, bo wiem, że zaraz słońce wzniesie się wyżej. Wkrótce wschodzi i jest bezlitosne. Swój nieprzejednany charakter pokazuje na kilka kilometrów przed Piwniczną. To w tym momencie zaczyna się mój długi, trzydziestokilometrowy kryzys.
Jakkolwiek, byle bliżej mety
Nie mam siły. Czuję się jak stary ponton, z którego zeszło powietrze. Na niebie żadnej chmurki. Zwalniam, ale biegnę. Wyprzedzają mnie ze trzy osoby. Także Krzysiek Lisak prowadzący w Iron Run. Biegnąc w butach z niewielką amortyzacją dzwonię zębami podczas nieprzyjemnego zbiegu do Piwnicznej po betonowych płytach. Wtedy też czuję, że piecze mnie lewa pięta. Odcisk, otarcie? Na mecie okaże się, że odcisk nabyty najpewniej w wyniku stromego zbiegu po kamieniach; nieprzyjemny, dokuczliwy, ale niemający decydującego wpływu na kwestię ukończenia bądź nieukończenia biegu.
W Piwnicznej, zanim dobiegnę do przepaku zaliczam przydrożne, cudowne źródełko. Jest takie, tryska z niego orzeźwiająca, chłodna woda. Istny balsam na ciało umęczonego ultrasa. Jacyś Państwo przyszli z baniakami po wodę, ale cierpliwie czekają aż napiję się i opłuczę. Pytają ile to już kilometrów, ile jeszcze do końca. Po usłyszeniu odpowiedzi patrzą trochę z podziwem, trochę ze współczuciem.
Przepak w Piwnicznej tym razem obskakuję dłużej niż poprzedni, w dłużej niż minutę. Widzę, że nie mam siły. Co się zatem robi, aby tę siłę odzyskać? Trzeba jeść, dużo jeść! Dorywam się do stołów, wrzucając w siebie, najróżniejsze rzeczy spożywcze. A to banan, a to pomarańcza. Wszystko zapite gorącą herbatą. Wychodzę z punktu, zaczynam podejście i pięćset metrów dalej wymiotuję oparty o przydrożną skarpę. Jak na Rzeźniku Ultra. Całe niedoszłe „paliwo” rozbryzguje się u moich stóp. Nie muszę chyba pisać, jak się czuję. Wiem też, że to już koniec marzeń o cudzie. W Piwnicznej byłem po niecałych 7 godzinach jako 25 zawodnik. Tu kończy się moja szarża. Teraz będzie tylko gorzej.
Zbieram się w sobie i osłabiony człapię dalej pod górę w nieustępliwym słońcu. Idę, nie biegnę. Teraz kilometry mijają duuuuużo wolniej. O czym myśli człowiek zmagający się z kryzysem? Trochę o tym, że już wkrótce wyprzedzi go cały pociąg zawodników będących aktualnie z tyłu. Ale nie tylko o tym. Od jakiegoś czasu głowę zaprząta mi natarczywa myśl: co zrobię, jak wrócę na metę. Co zrobię, gdy skończy się ta gehenna. Szatańską udręką jest owo bezlitosne słońce, więc postanawiam, że jak tylko znajdę się ponownie w Krynicy to wejdę pod fontannę, właśnie tę w parku, w środku miasta i będę tam beztrosko leżał zapijając przez słomkę sok pomarańczowy, polewany chłodną wodą. Niech przychodzi Policja, niech wlepia mi mandat za nieobyczajne zachowanie. Trudno. Zrobię to i tak. To już postanowione. Tą myślą karmię się prawie do końca wyścigu. Prawie, bo na ostatnich kilometrach, gdy ustępuje kryzys ustępuje też postanowienie kąpieli w fontannie. Otrzeźwiony postanawiam oszczędzić Kryniczanom bulwersującego spektaklu.
Na razie z braku fontanny muszą mi wystarczyć strumienie i rozstawione tu i ówdzie wiaderka z chłodną wodą. Początkowo jeszcze się wzbraniam korzystać ze strumieni, bo choć postawiłem już krzyżyk na dobrym wyniku to jednak nie chcę tracić czasu. Na końcu zbiegu do Łomnicy, odpowiednio już nagrzany, łamię się i pędzę do strumienia płynącego tuż przy ulicy. Schodząc w pośpiechu ze skarpy, myśląc tylko o szemrzącej, chłodnej wodzie nie bardzo zwracam uwagę na to, gdzie opieram ręce. Pech chce, że jedną z nich kładę na ziemi w miejscu, gdzie leżą jakieś odchody. Podnoszę rękę do nosa chcąc upewnić się, czy to aby ta najgorsza opcja. Niestety, chyba kocie. Paskudztwo. Takie przygody to chyba tylko mi się przytrafiają. Dobrze, że jestem tuż nad wodą. Zniesmaczony pieczołowicie myję rękę a następnie chłodzę się polewając ciało wodą. O, jak przyjemnie. Po chwili zanurzam całą twarz w strumieniu. – Pan pije tę wodę? – Słyszę głos chłopca obserwującego scenę z drugiego brzegu skarpy. – Nie, tylko chłodzę twarz – odpowiadam. Gramolę się na drugi brzeg i ruszam dalej.
Na następnej górce przeżywam chyba apogeum swojego umierania. Moczenie czapki w wodzie przynosi nieco chwilowej ulgi, ale sił nie dodaje. Snuję się smętnie i powoli na szczyt wzniesienia robiąc przystanki. Obok mnie jakiś chłopak z Iron Run’a też ma kryzys. Chce schodzić, próbuję go przekonać, aby tego nie robił. Większych gór już nie będzie, tylko nieprzyjemnie strome podejście na stok narciarski pod Wierchomlą.
Idziemy razem do szczytu wzniesienia i do momentu, aż widzę ten krzak. Już wcześniej przyuważyłem, że w miejscach zacienionych trawa pokryta jest rosą. Zbliżając się do owych przydrożnych chaszczy już planuję to, co zrobię. Człapię, człapię wypompowany prawie do cna, wtem zwalam się jak kłoda w cieniu pod krzakiem. O jak błogo! Ktoś, kto nigdy nie szedł wyczerpany w słońcu i pod górę, nie powłóczył nogami ostatkiem sił ten nie zrozumie, ile radości może dać położenie się choć na chwilkę w cieniu, na zwykłej ziemi, na chłodnej i wilgotnej trawie. Leżę tak na brzuchu kilka minut w kompletnym bezruchu myśląc, że jeszcze nigdy na Biegu 7 Dolin nie wyprztykałem się tak z energii. W końcu zbliżają się jacyś ludzie. Chłopak z drobną i mile uśmiechniętą dziewczyną, chyba biegnącą na trzecim miejscu wśród kobiet. Już z daleka się śmieją i komentują moje polegiwanie. Powoli wstaję i ruszam dalej. Od leżenia pod krzakiem kilometrów do mety przecież nie ubywa.
Niedługo później obserwuję taką scenę: kilka osób przede mną, z różnych tras, w oddali łoi jakieś wzniesienie. Ale zaraz: przecież tu jest skrzyżowanie i tabliczka, że trzeba skręcić w prawo i biec w dół. I faworki uwieszone na gałęziach wskazują to samo. Patrzę zdziwiony, potem krzyczę kilkukrotnie za oddalającym się szeregiem biegaczy. Żadnej reakcji. Ogarnięci ścigackim amokiem napierają wpatrzeni jedynie pod nogi i w zawodników przed nimi. Cóż, robię swoje. Później część z nich ponownie mnie dogoni i ponownie wyprzedzi.
Asfalt pomiędzy Wierchomlą Wielką a Małą powinno się przebiec. Grzech nie wykorzystać takiego łagodnego, kilkukilometrowego odcinka. Ja jednak nie mam siły i nie mam zacięcia, aby tu walczyć. Ograniczam się do żwawego marszu. Niedaleko przed ostatnim przepakiem wstępuję do sklepu i folguję swoim zachciankom. Wychodzę zajadając śmietankowego loda na patyku i z sokiem pomarańczowym w garści.
Na punkcie spędzam kilka minut obsługiwany przez bardzo zaangażowanych i uczynnych wolontariuszy, następnie wychodzę w kierunku ostatniego stromego podejścia. Boję się, że mnie ten wyciąg narciarski mocno sponiewiera i ostatecznie dobije, ale nie jest tak źle. Po pierwsze dlatego, że akurat wtedy słońce chowa się za chmurą dając trochę wytchnienia. Po drugie po raz pierwszy robię to wzniesienie nieco łagodniejszym wariantem, poprowadzonym z boku wyciągu a nie tuż pod nim. Podobno tę drobną korektę trasy wprowadzono już w zeszłym roku. Jest jakby lżej, ale w moim stanie i tak na tyle ciężko, że muszę robić krótkie postoje. Na szczycie mijamy domek z artykułami spożywczymi i ludzi siedzących wygodnie pod parasolami, popijających piwo. Ach, jak bym teraz posiedział z nimi. Odwracam tęskny wzrok i szykuję się do zbiegu. Pamiętam, że jest dosyć nieprzyjemny i taki istotnie jest, także tym razem. Niby nie mam siły na bieganie, ale czy schodzę, czy zbiegam to mam wrażenie, że boli tak samo. Wolę zatem zbiec. Choć ten krótki odcinek do asfaltu. Będzie szybciej.
Częściowe zmartwychwstanie i upragniony finisz
Długie, kilkukilometrowe podejście do Bacówki pod Wierchomlą. Idę cały ten odcinek nawet nie próbując podbiegać, choć czuję się już nieco lepiej. Nie jest to żadna nowość, bo tu zawsze szedłem, nawet w tych latach, kiedy byłem w dużo lepszej dyspozycji. Kilkukrotnie schodzę do potoku Szczawnik płynącego tuż przy drodze, klękam w nim, moczę co się tylko da, oprócz butów. Nawet zdejmuję koszulkę, nurzam w wodzie i zakładam ponownie na siebie. Cóż za ulga.
Wiem, że z czasu na mecie zadowolony nie będę, ale zastanawia mnie, dlaczego wyprzedziło mnie tak mało ludzi z najdłuższego dystansu. Spodziewałem się, być miniętym przez cały pociąg rządnych dobrych czasów i wysokich miejsc ultrasów. Tymczasem wyprzedził mnie ledwie jeden wagon. W pewnym momencie przebiega obok chłopak z krótszej trasy. – Od Piwnicznej wszyscy, których mijałem już idą – mówi. To by częściowo wyjaśniało, dlaczego niewielu mnie dogoniło, choć od dłuższego czasu głównie idę. Widać nie tylko ja jestem zagotowany.
Ostatni punkt odżywczy w Wierchomli położony na 88. kilometrze, jeszcze ze dwa kilometry spokojnego podejścia i można zacząć długi finisz. Na tym etapie zdążyłem się już ogarnąć i odżyć. Trudno tu mówić o powrocie do pełnej sprawności bo odcisk na pięcie nada dokucza i siły nie ma. Ponadto bolą mnie żebra od twardych bidonów z mojej kamizelki. Przekładam jeden z nich do tylnej komory, ten z bardziej obolałej strony i zaczynam truchtać. Tempo szału nie robi, ale przynajmniej biegnę. Nawet udaje mi się kogoś dogonić i wyprzedzić. Biegnie się znośnie z racji tego, że słońce czasem chowa się za chmurą a ponadto w lesie łatwo o cień. Zbliżam się do mety już znacznie szybciej. Pozdrawiają mnie mijani turyści. W końcu słuchać wrzawę z mety. Ostatni stromy zbieg przy siatce, bieg przez miasto zgodnie ze wskazaniami kierujących ruchem policjantów i jest krynicki deptak. Przekraczam linię mety z czasem 12:29:03 jako 49. zawodnik.
Odbieram medal, wodę; gratuluję koledze, który przybiegł blisko pół godziny szybciej i siadam pod barierkami wpatrzony przed siebie tępym wzrokiem umęczonego człowieka. Ogarnia mnie melancholia; zastanawiam się, czy jeszcze będę w stanie szybko biegać w Krynicy, czy może najlepsze lata mam już za sobą i pozostanie mi tylko cieszyć się z ukończenia. Dziś ciężko było i przygód było dużo, lecz ostatecznie jakoś do mety dobrnąłem. Wynik daleki od satysfakcjonującego, czas lepszy jedynie od debiutu z pierwszej edycji, ale przecież już przed startem wszystko to było do przewidzenia. No może z wyjątkiem problemów żołądkowych, padnięcia pod krzakiem i umoczenia ręki w kocich odchodach.
Cóż, jednak wynik, to nie wszystko. Organizacja była jak zwykle super a widoki gór o brzasku przepiękne. Ani razu się nie wyłożyłem, nic nie połamałem. Fajnie było znowu przyjechać na festiwal do Krynicy i ponownie pokonać tę trasę.
Paweł Pakuła
