Seven deadly sins, seven ways to win, seven holy paths to hell, and your trip begins
Seven downward slopes, seven bloodied hopes, seven are your burning fires, seven your desires...
[Iron Maiden, "Moonchild"]
Szczyrk, 27 stycznia, 22:57
Na zbiegu betonowymi płytami, już drugi raz tej nocy, przebiega mi drogę miejscowy kot. Pierwszy był czarny, ten jest szary. To musi być coś więcej niż zbieg okoliczności. Każdy kot, niezależnie od koloru i postaci, przynosi szczęście.
Skrzyczne, 28 stycznia, 5:34
Krzesło za bramką pomiarową na tarasie zniknęło już jak byłem tu poprzednim razem. Wtedy jednak ktoś z ekipy przynajmniej siedział w środku i machał ręką na potwierdzenie odczytu czasu. Teraz schronisko sprawia wrażenie wymarłego, a gęsta mgła tylko je potęguje. Piknięcie fotokomórki przywraca mnie do rzeczywistości. Nie tracąc czasu zbiegam nawrotką mijając może dwóch podchodzących zawodników i szósty raz rzucam się w dół podszczytowej, otwartej przestrzeni. Tym razem jednak nie pobiegnę tak szybko jak wcześniej, bo w świetle czołówki widoczność mam raptem na trzy metry.
Siodło, 27 stycznia, 14:00
Wesoła grupka kibiców, sądząc po fladze – z pobliskiej wsi Godziszka, głośno zagrzewa nas do walki przy ognisku. Śnieg i lód się zaraz skończą, za chwilę trzeba będzie zdjąć raczki. Śniegu jest w tym roku mało, co umożliwia wyjątkowo szybkie napieranie. Spore bywa oblodzenie, ale uzbrojony w dobre raczki czuję się na lodzie jak na twardym gruncie. Pierwsze, rozpoznawcze kółko, „wejdzie” mi w luźnym tempie w 2 godz. 11 min., co wydaje się niewiarygodnym czasem nawet w tych korzystnych warunkach. Na obu moich poprzednich Zamieciach robiłem je w ponad trzy godziny.
Zamieć, a może Odwilż?
To w ogóle jest jakaś Odwilż, a nie Zamieć. Coś słabo, Michale, nie zamówiłeś pogody. Bulwar nad rzeczką jest suchy jak pieprz, a początkowe 2 km podejścia to więcej błota niż śniegu. Dopiero wyżej zakładam raczki, chociaż na długich odcinkach muszę uważać, gdzie staję, by ich za bardzo nie stępić na gołych kamieniach. Gdzieś w połowie podejścia temperatura spada w okolice zera i widoki robią się prawdziwie zimowe. Ścieżka w śniegu jest jednak dobrze udeptana. Na słynnej grańce pod szczytem zamiast zwyczajnego tu wycia wichru słychać tylko wesoły głos niezawodnego Jacka „UltraLovers” Deneki, dzięki któremu będziemy mieli wspaniałe zdjęcia.
Trasa jest, jak zwykle, doskonale oznaczona. Oprócz znaków przyczepionych na drzewach, gdzieniegdzie są też strzałki namalowane na śniegu. Mają intensywnie ciemnożółty kolor. Ten, kto znakował trasę, musiał być mocno odwodniony.
Na drugim okrążeniu, na stromych zbiegach są już nieźle wyżłobione rynny do „dupozjazdów”, a śnieg miejscami sprasowany do szczerego lodu. Co to jednak dla moich siedmiomilowych raczków! Lecą tak szybko, że sam ledwo za nimi nadążam, wyprzedzając nawet zjeżdżających na „czterech literach” rywali. Niżej potoczek jest odsłonięty, więc jak się nie chce zmoczyć butów, trzeba biec bokiem. Słynną ściankę w lesie, dzięki zębatemu sprzętowi na nogach (i może trochę też umiejętnościom), również daję radę szybko zbiec. Dwukilometrowe wypłaszczenie, na którym w zeszłym roku cierpieliśmy w kopnym śniegu o konsystencji mąki, teraz jest całe ubite i przebieżne.
Drugie koło „wpada” w poniżej 2h40 nie licząc przerw, podobnie dwa następne. Wciąż nie mogę otrząsnąć się z szoku, że tak szybko to idzie. Po pierwszym ruszyłem od razu, łykając tylko garść bakalii i kubek coli, bo dowiedziałem się, że rosół jeszcze nie dojechał. Teraz pozwalam sobie na 10 minut odsapki i dwa kubki rozgrzewającego bulionu.
Krzesło atestowe
Do bazy dobiegłem jeszcze w resztkach dziennego światła, mijając się z częścią mojej ekipy. Maciek i Chloe, mieszkająca w Niemczech Nowozelandka, właśnie wybiegali, kiedy ja wchodziłem. Grześka, który finalnie zrobi tyle okrążeń co ja, ale w szybszym czasie, widziałem tylko raz, na pierwszym okrążeniu, na podszczytowej agrafce. Wychodząc zakładam czołówkę. Zapalam ją na wejściu w las. Na moich poprzednich Zamieciach robiłem to wcześniej, już w okolicach szczytu podczas drugiej pętli.
Mocne, równe tempo pod górę zaskakuje mnie samego. Na stromym, prawie pozbawionym śniegu trawersie wyprzedzają mnie dwaj zawodnicy – chyba liderzy. Wcześniej przeganiali mnie tylko sztafetowcy. Pod szczytem doganiam Ann, Belgijkę z mojej ekipy, która robi drugą rundę i mówi, że po niej schodzi z trasy przez kontuzję stopy. Chloe, Ann i Niemiec Daniel zostali tu wszyscy sprowadzeni przez mojego przyjaciela Stefa, Belga, który spędził w Polsce kilka lat i sam zaliczył trzy Zamiecie.
Na schroniskowym tarasie, za pomiarową bramką, od początku niezmiennie stoi krzesło. Załoga punktu każe nam je okrążać. Ku ogólnej wesołości rzucam uwagę, że stoi ono w dokładnie wymierzonym miejscu, by pętla miała atest na 14 km. Pozdrawiamy się z pomiarowcami. – Widzimy się przed północą! – woła jeden z nich. – Miejmy nadzieję! – odkrzykuję wybiegając w ciemność.
Nadzieja ta graniczy z pewnością. Mimo coraz bardziej zajechanych „czwórek” i łydek, wszystkie strome zbiegi lecę na pełnej bombie. Przypłacam to coraz większym spowolnieniem na wypłaszczeniach nad i pod leśną ścianką. Robię je marszotruchtem, z coraz większą przewagą marszu. Ogniskowi imprezowicze na Siodle wciąż nas niezmordowanie dopingują.
Kotów trzech
Tym razem, na paśniku daję sobie prawie pół godziny nad miską makaronu z mięsem i sosem. To i tak krótko w porównaniu z zeszłym rokiem, kiedy po każdej pętli w sypkiej mące do kolan wracałem wyjechany w trupa. Moje czwarte koło jest kopią poprzedniego, z tą tylko różnicą, że gdzieś w jego połowie przegania mnie biegnący na trzecim miejscu Rafał „Przekot” Kot. Później, na zbiegu betonowymi płytami do Szczyrku, już drugi raz tej nocy przebiega mi drogę jakiś miejscowy kot. Pierwszy był czarny, ten jest szary. W sumie, wliczając Rafała, to już trzy razy.
Moim wynikiem marzeń była szóstka, czyli poprawienie się od wcześniejszych Zamieci o jedno okrążenie. Ale kończąc czwarte w równo 11 godzin, zaczynam coraz mocniej wierzyć, że zrobię siedem. To musi być coś więcej, niż zbieg okoliczności. Każdy kot, niezależnie od koloru i postaci, przynosi szczęście.
Gorące ziemniaki z sosem czosnkowym, herbata z cytryną, 40 minut odpoczynku dla coraz bardziej zajechanych nóg. Wyruszamy razem ze spotkanym przy stole Konradem. Mieszka w Godziszce (tej od ogniska), ale wiele lat spędził w Łodzi. Pod górę to on nadaje tempo, co mi bardzo pomaga. Szczególnie na „ryjącym beret”, monotonnym i ciągnącym się w nieskończoność długim zakosie ścieżki, który prowadzi do trasy narciarskiej.
Tuż pod szczytem doganiamy Janka – mojego partnera z nieudanego dla nas zeszłorocznego Els 2900. Jest jedno koło przed nami, robi szóste, lecz ledwo idzie i przy nas puszcza „pawia” w śnieg. Mówi, że to któryś kolejny. – Czuję się tak, jak ty w Andorze – mamrocze niewyraźnym głosem. Pamiętam, więc mogę mu tylko współczuć. Idziemy z nim do schroniska. Mówi nam, żebyśmy na niego nie czekali, da radę sam zejść, ale wpierw wejdzie do środka i wypije herbatę. Jak mi później opowie, od razu ją zwymiotuje. Szkoda, bo chłopak miał spokojnie szansę na 8 rund.
Rozdzielamy się z Konradem. Nie ma raczków, więc nie chce mnie spowalniać na zbiegu. Lecę po swojemu, strome na maksa, płaskie marszobiegiem. Załoga ogniska już się zwinęła. Piąte okrążenie wchodzi mi niewiele wolniej od poprzednich, wciąż poniżej trzech godzin. „Super ciśniesz, tak trzymaj!” – napisał mi wcześniej Jarek, który śledził wyniki na żywo. Z jednej strony czuję się coraz bardziej wypruty, z drugiej wciąż mam ponad dziewięć godzin do końca. Coś w głowie nie pozwala zaprzepaścić takiej szansy. Jak to spokojnie rozegram, siódemka będzie moja.
Na nieznanej ziemi
Zaczyna się dla mnie „nieznany teren”. Warunki są zdecydowanie łatwiejsze, ale nigdy wcześniej na Zamieci nie zrobiłem powyżej pięciu kółek. Znów 40 minut przerwy, ciepłe „żarełko” serwowane przez kochany Pokojowy Patrol i hektolitry picia. Na każdą pętlę zabieram w bidonie pół litra coli, izo albo wody.Zależy, na co mam ochotę, albo co jest dostępne. Jak na zimę jest ciepło, więc to trochę mało, ale staram się uzupełniać straty na bufecie.
Spotykam Maćka, który wcześniej cisnął bardzo mocno, ale odpuścił po pięciu rundach. Wykończyło go zbieganie bez raczków – zupełnie jak mnie w 2015 r. Na przepaku mam ciuchy na zmianę, ale zwyczajnie nie chce mi się przebierać. Wolę już przecierpieć kilka zimnych minut na deptaku, choć pokonuję je marszem. Na bieg nie pozwalają zajechane mięśnie. Jak bardzo jestem zryty, pokazuje czas podejścia na szczyt: jakieś 25 minut wolniejszy, niż na wcześniejszych pętlach. Na podszczytowym grzbiecie zrywa się wiatr i zaczyna porządnie zamiatać, nawiewając gęste chmury.
Krzesło za pomiarową bramką zniknęło już, jak byłem tu poprzednim razem, wtedy jednak przynajmniej ktoś z ekipy siedział w środku i machał ręką na potwierdzenie odczytu czasu. Teraz schronisko sprawia wrażenie wymarłego, a gęsta mgła tylko je potęguje. Piknięcie fotokomórki przywraca mnie do rzeczywistości. Nie tracąc czasu zbiegam nawrotką, mijając może dwóch podchodzących zawodników i szósty raz rzucam się w dół podszczytowej otwartej przestrzeni. Tym razem jednak nie pobiegnę tak szybko jak wcześniej, bo w świetle czołówki widoczność mam na jakieś trzy metry.
Na pierwszym długim wypłaszczeniu już nawet nie próbuję biec. Na leśnej ściance za to, jak zwykle włącza mi się tryb ułański, choć baterie w czołówce już dogorywają i w tej mgle niewiele widzę. Choć pomagam sobie kijkami, w pewnym momencie zmęczone nogi się rozjeżdżają, ląduję na kamieniach kością ogonową i przedramieniem. Nocne powietrze przeszywa wiązanka, która mogłaby zawstydzić niejednego szewca. Ścianka właśnie wlepiła mi karnego k***a za brak pokory i zadufanie we własne zbiegowe umiejętności. Po chwili wstaję, nawet nie czując bólu. Pojawi się dopiero po biegu, jak opadnie adrenalina. Nie licząc końcowego stromego zbiegu, do samej bazy więcej człapię, niż biegnę.
Dla przyjemności?
Szósta pętelka włazi w 3h25, a do końca mam 5h15. Wcześniej mówiłem sobie, że skończę to koło i zobaczę. Jak bardzo jestem wypruty i jak bardzo mi się nie chce, wiem tylko ja. Daję sobie godzinę na rosół z makaronem i czubatą michę kluch z sosem i mięsem, ale z tyłu głowy siedzi wciąż „zawsze iść, rozkaz, który mam we krwi”. Mówię do siebie, że to już będzie zwycięska runda honorowa i zrobię ją dla przyjemności.
Do pokoju jadalnego wchodzi Chloe. Myślałem, że jest dużo przede mną, tymczasem ona postanowiła się przespać i dopiero wyrusza na pętlę numer 7. – Bylebyśmy tylko nie musieli gonić limitu – mówię jej. Otrząsa się ze strachem zmieszanym ze śmiechem. Każę jej nie czekać na mnie, bo pod górę i tak jest szybsza. Sam zgodnie z planem wychodzę o 7:45, z zapasem 4 godzin i 15 minut. Powinno wystarczyć, choćby skały sr***. Przed wyjściem półprzytomnie zakładam czołówkę. Ktoś mi zwraca uwagę, że przecież nie będzie już potrzebna.
Wiatr rozwiał chmury. Odsłaniają się kawałki niebieskiego nieba, a słońce oświetla szczyty gór po przeciwnej stronie doliny. Widowiskowego wschodu tym razem nie jest mi dane zobaczyć, ale na górze świeci pełne słońce. Wydaje mi się, że podchodzę jeszcze wolniej, ale na szczycie łapię taki sąm czas od wyjścia, jak poprzednio. Na nawrotce przybijamy piątkę z podchodzącym Danielem. Myślałem, że jest przede mną. Opowiada mi, że po szóstym kółku zataczał się ze zmęczenia i musiał dwie godziny „przekimać”. Teraz robi siódme, tak jak ja.
„Czwórki” i łydki palą żywym ogniem, ale strome, techniczne zbiegi znowu lecę prawie na maksa. Tak po prostu dla zabawy, trzeba mieć coś z życia. Za to na ostatnim długim wypłaszczeniu już tylko spokojnie idę, ciesząc się swoim osobistym zwycięstwem.
Spotykam Karolinę Krawczyk z aparatem i załapuję się na kilka profesjonalnych zdjęć. Do samego Szczyrku spokojnie schodzimy razem. Po drodze robię fotkę zbiegającemu Danielowi. Nie zależy mi już, by go gonić. Na metę wchodzimy z uniesionymi rękami, z zapasem ponad 45 minut, wraz z Karoliną. Ona też, podobnie jak Jacek „UltraLovers” i pozostali fotografowie, miała swój udział w tych zawodach. Nie mniejszy, niż my.
Skąd te tytułowe siedem grzechów? Tak mi, po prostu, dobrze brzmiało. Nie zrobiłem żadnych większych błędów. Rozegrałem bieg tak dobrze, jak tylko się dało, a przy takim napieraniu spowolnienia na końcówce nie da się uniknąć. Wyszło około 98 km i 6300 m sumy podejść. Rozsądne treningi (dzięki, Olgo i Marcinie!) też przyniosły skutek. No, chyba że grzechem była każda z siedmiu pętli Zamieci, na których dałem z siebie więcej niż wszystko. Żadnej nie żałuję!
Z Zamieci 2018 wyspowiadał się Kamil Weinberg
fot. autor, Ann Declercq