"Trenowałem do tego wyzwania 20 lat". Scott Jurek mówi o swojej książce "Północ. Jak odnalazłem siebie na Szlaku Appalachów"

3523 kilometry morderczej, górskiej trasy przez Appalachy w Stanach Zjednoczonych. Codziennie po 80 kilometrów, przez 46 i pół dnia, czyli prawie 7 tygodni. "Północ. Jak odnalazłem siebie na Szlaku Appalachów" to nowa opowieść Scotta Jurka, opublikowana w Polsce przez Wydawnictwo Galaktyka.

Scott Jurek, 45-letni amerykański ultras, triumfator wielu prestiżowych biegów, m. in. Hardrock 100, 2 razy Badwater Ultramarathonu 135, 3 razy Spartathlonu i aż 8-krotnie (7 razy z rzędu) Western States 100 Mile, gościł ostatnio w Warszawie na zaproszenie polskiego wydawcy. Biegał z naszymi biegaczami, a potem opowiedział o nowej książce, swoich przeżyciach w Appalachach i doświadczeniach, które wyniósł z ekstremalnej wyprawy.

Oto, co Scott Jurek mówił w Warszawie...

Scott Jurek: – Jestem w Polsce po raz drugi, poprzednio, 6 i pół roku temu (w październiku 2012 r. – red.) byłem z moja żoną. Bardzo jej się u Was podobało, ale teraz przyleciałem sam, bo Jenny musiała zostać z dziećmi. Jej głos jest jednak bardzo ważny w mojej opowieści, bo bez niej historia, którą opisałem w „Północy” nie byłaby pełna, opowieść nie byłaby tak głęboka, więc jej obecność w książce jest niezwykle ważna.

Pytacie, jak udało mi się pokonać Szlak Appalachów mając już na początku mojej drogi kontuzję kolana i naderwany mięsień, jak można ten mięsień zregenerować nie odpoczywając, tylko biegnąc dzień po dniu. To bardzo dobre pytanie. Ja zdawałem sobie sprawę, że mogę nie zdołać wyleczyć tak poważnego urazu już na samym początku. Książka zaczyna się od tego, że po tygodniu wyprawy siedzę sobie i myślę: „To się nie uda, zaraz wszystko się skończy”. Ale przez ponad 20 lat biegania ultramaratonów nauczyłem się, że ludzkie ciało ma niezwykłą, niesamowitą wręcz zdolność znajdowania w sobie siły, nieograniczonych pokładów energii i motywacji, z których wcześniej nawet sobie nie zdawaliśmy sprawy. To właśnie udawało mi się znaleźć po drodze i  dzięki temu byłem w stanie pociągnąć to dalej.

Żeby kontuzja się nie pogłębiała, żeby miała szansę się chociaż zaleczyć, trzeba znaleźć równowagę między obciążaniem chorej partii ciała i oszczędzaniem jej, dawaniem jej odpocząć. Przez 2 dni po tym, jak doznałem kontuzji, w ogóle nie biegłem ani nie truchtałem, a wyłącznie szedłem, żeby pozwolić organizmowi na regenerację. W kolejnych dniach szukałem tej równowagi, zastanawiałem się, gdzie jest granica, do której mogę obciążać nogę, a powyżej której muszę dawać jej odpocząć. To mnie właśnie chyba najbardziej zaskoczyło podczas wyprawy, że ludzkie ciało ma tak niesamowitą zdolność regeneracji, nawet poddawane dalszym obciążeniom może się odbudowywać. Tak więc, jednym słowem: cierpliwość. Tymczasem, wielu sportowców, nawet tych specjalizujących się w dyscyplinach wytrzymałościowych, nie mają cierpliwości i cały czas chcą przesuwać swoje granice, sprawdzać jak daleko mogą się posunąć, jak wiele mogą zrobić. Im wszystkim radziłbym odnaleźć w sobie cierpliwość, będą mogli wtedy osiągnąć więcej.

Moja żona narzeka w książce, że ja się w ogóle nie przygotowywałem do podjęcia mojego wyzwania. Mówi: „Byłam zła, że on tylko udawał, że się przygotowuje”. Jenny uważała, że powinienem być w tych przygotowaniach o poziom wyżej, niż to czyniłem. Więc ja… chcę wam powiedzieć, że mój trening do podjęcia wyzwania przebiegnięcia Szlaku Appalachów trwał 20 lat, bo przez 20 lat biegałem ultramaratony! To jest chyba wystarczająco długie i intensywne przygotowanie, nie sądzicie? Uważam, że trenowanie jeszcze cięższe, mocniejsze przed podjęciem próby nic by tu nie dało. A tak naprawdę samo pokonywanie trasy przez Appalachy, tych ponad 3500 km było samo w sobie także ogromnym treningiem. Zacząłem moje wyzwanie ważąc o 5 kg za dużo, specjalnie w tym celu przybrałem na wadze, bo wiedziałem, że zrzucę to swobodnie (a nawet więcej) podczas wyprawy. Zachowałem się trochę jak wielbłąd, który na pustyni zużywa zapas wody z garbów. Te kilogramy były moją rezerwą na początek. Ale jak miałbym więcej, jeszcze ciężej trenować, skoro i tak przecież biegałem 450 km tygodniowo, jak miałbym jeszcze mocniej się przygotowywać? To nierealne, trzeba było to po prostu robić w trakcie biegu przez Appalachy!

Myślę, że wiele osób, które są dziś na sali, dobrze rozumie co mam na myśli. Na pewno niejeden raz mieliście poczucie, że nie do końca, nie na pełne sto procent przygotowaliście się do jakiegoś wyzwania w swoim życiu, czy to zawodowego, czy sportowego, czy zupełnie prywatnego. I wtedy okazuje się, jak ogromnie ważne jest także zwykłe ludzkie doświadczenie. Niejednokrotnie przekonałem się, że fantastycznymi ultramaratończykami są ludzie, którzy pracowali czy służyli w wojsku. Tak samo kobiety-matki, które musiały przejść przez poród, a potem wychować dziecko. To szalenie trudne, obciążające zadanie i daje niezwykłą wytrzymałość fizyczną i mentalną, nie ma dla takiej osoby przedsięwzięć, z którymi się nie zmierzy. W podejmowaniu ultra wyzwania liczy się więc nie tylko sam trening, ogromne znaczenie ma też życiowe doświadczenie.

Mam zatem radę dla wszystkich: nie czekajcie w podejmowaniu wyzwań na idealny moment w sportowej formie, na perfekcyjny trening, który Was zaprowadzi do największego osiągnięcia w życiu. To się może nigdy nie wydarzyć. Nie warto potem myśleć: „nie zrobiłem czegoś w życiu, bo nie byłem do tego w stu procentach przygotowany, nie wykonałem maksymalnego, idealnego treningu”. Stawiajcie sobie wyzwania i podejmujcie je!

Ale też proszę Was: nie mówcie swojemu trenerowi, że Scott polecał Wam takie podejście i kazał przestać trenować! (śmiech)


Wracając do mojego wyzwania i biegu Szlakiem Appalachów… To było 46 dni, czyli półtora miesiąca, kiedy nie istniałem dla nikogo i niczego. Nie spotykałem się z nikim, nie pracowałem, nie wygłaszałem mów motywacyjnych, nie płaciłem rachunków. Wszystko, co jest moim życiem na co dzień, nagle musiało zejść na bardzo daleki plan, bo… po prostu mnie nie było. Niezwykle trudno jest zawiesić całe dotychczasowe życie na kołku i nagle wyruszyć w wielką podróż. Długo o tym myśleliśmy z Jenny, zanim się zdecydowaliśmy. Oczywiście, że nie  można tego robić często. Podejmuje się czegoś takiego raz, najwyżej kilka razy w życiu. I oboje z Jenny wiedzieliśmy, że tego chcemy, że jest nam to potrzebne, że chcemy to zrobić i jesteśmy w tym momencie gotowi „zamrozić” wszystko w życiu. Bo przecież Jenny miała tak samo jak ja: była ze mną przez te prawie dwa miesiące, więc i ona musiała ze wszystkiego innego na ten czas zrezygnować. Uznaliśmy jednak, że chcemy to zrobić, chcemy być w tych górach i lesie, chcemy tego spróbować.

Wiedzieliśmy, że idealnego momentu nie będzie nigdy. Po długim wspólnym zastanowieniu podjęliśmy się tego wreszcie. Nie mieliśmy sponsorów na wyprawę, nikogo, kto chciałby wyłożyć na nią pieniądze, musieliśmy je zdobyć sami. Zastawiliśmy więc nasz dom pod hipotekę, bo uważamy, że bardziej od pieniędzy czy innych dóbr materialnych liczą się doświadczenie i to co w życiu przeżywamy. Mimo więc ogromnych poświęceń i wyrzeczeń, które ponieśliśmy, nie żałowaliśmy naszej decyzji ani przez chwilę! Jak obejrzeliście przed chwilą mój film i widzieliście, jak się męczę, a teraz wiecie, że wydałem na to mnóstwo własnej kasy, pewnie musieliście sobie pomyśleć, że jestem nieźle porąbany! Ale zaręczam Wam, że człowiek, który podejmuje takie wyzwanie, staje się potem całkiem inną osobą i jest to dla mnie ogromnie ważne. Ten bieg był dla mnie swego rodzaju pielgrzymką. Gdy pokonywałem biegiem szlak, spotykałem wielu ludzi, którzy tamtędy wędrowali. Część z nich poświęca na taką wyprawę nawet pół roku, nie półtora miesiąca, jak ja!

Czego dowiedziałem się o sobie po przebiegnięciu ponad 3500 km Szlakiem Appalachów? Przede wszystkim przekonałem się, że to jest dla mnie dobre, że potrzebuję takiego biegania, jest ono dla mnie bardzo ważne. Właśnie na tym opiera się moje życie, takie bieganie jest jego fundamentem.

Jednocześnie jednak uświadomiłem sobie, że robić tego nie muszę. Nic mnie nie ciśnie, żebym to powtarzał, nie muszę sobie znowu czegoś  nowego udowadniać. Bo to nie chodzi o to, żeby cały czas stawiać sobie coraz większe wyzwania. Bo ogromna wartość jest już w takim wyzwaniu, które podjąłem i któremu sprostałem, w tak wielkim wysiłku i przesunięciu swoich granic!

Nigdy nie można też zapominać o wielkiej radości i szczęściu, które daje zmierzenie się z takim wyzwaniem. Kiedy patrzę na film nagrany w Appalachach, przypominam sobie, jak potwornie się wtedy czułem, jak bardzo cierpiałem, bo wszystko mnie bolało, każdy krok sprawiał mi ból. Myślałem sobie wtedy, że chciałbym być już w domu, skończyć to wreszcie. Ale gdy przypominam sobie, że jednocześnie kryła się w tym radość, że w cierpieniu zawierało się też szczęście, że można z tych najtrudniejszych, najbardziej wymagających momentów wyciągnąć mnóstwo satysfakcji i radości w czystej postaci. Dlatego warto robić coś takiego i dlatego pamiętam także to, a nie jedynie ból i męczarnie.

I powiem jeszcze coś zabawnego… Patrząc na to z perspektywy dwóch lat, uświadamiam sobie, ile czasu potrzebuje ludzki umysł, żeby się dźwignąć po takiej traumie i takim wysiłku.

Oczywiście, jest taka tendencja, kiedy jest się znanym biegaczem, że kiedy człowiek osiągnie coś nadzwyczajnego, kiedy tylko skończy swój morderczy bieg, od razu słyszy: „Scott, kiedy zrobisz to znowu? Kiedy to powtórzysz? Kiedy pobijesz ten swój rekord?” Ale ja już jestem świadomy, jak wiele czasu zabrało mi dźwignięcie się z tej 46-dniowej masakry i wiem, że nie muszę po raz kolejny tego robić. Te półtora miesiąca wyleczyło mnie z potrzeby ciągłego pędu, wiecznego popychania swego organizmu coraz dalej i dalej. Na jakiś czas na pewno ukoiło to moją tęsknotę za coraz większymi wyzwaniami. Trzeba sporo czasu, żeby odpocząć po czymś takim, nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie.

Podsumowując ten wątek: płynie z tego dla mnie nauka, że nie musimy popychać się bez przerwy do nowych wyzwań, wciąż przesuwać granic naszej wytrzymałości i nie powinniśmy czuć się z tym źle. Oczywiście, nie mówię do Was: „nie biegajcie”, bo przecież ja przez te ponad 2 lata po pokonaniu Szlaku Appalachów dalej biegałem. Ale nie robiłem już niczego ekstremalnego, nie przesuwałem kolejnych granic. Wiem, że wielu biegaczy, a już zwłaszcza biegacze w Polsce (mam polskie korzenie, więc wolno mi tak mówić), czuje ogromną potrzebę udowadniania sobie sobie, jak wiele potrafią zrobić. Moim zdaniem, to sprawdzanie siebie ciągle i ciągle, na jak wiele mnie stać, to cecha bardzo polska. Polacy są ludźmi, którzy ciężko pracują i poddają się kolejnym próbom. Ja mam dla Was drobne ostrzeżenie: nie zmuszajcie się i nie sprawdzajcie ciągle granic swoich możliwości, bo bieganie powinno być przede wszystkim radością, przyjemnością! A patrząc na ludzi wymyślających sobie ciągle nowe wyzwania, radości w nich nie dostrzegam. Nie widzę, żeby dobrze się bawili, a tylko, że cierpią i się męczą. Apeluję więc: nie czujcie się źle z tym, że czasem sobie odpuścicie, to nie jest żaden grzech, wręcz przeciwnie, każdy tego potrzebuje. To jest nauka, która ja wyniosłem ze Szlaku Appalachów i którą chciałbym przekazać Wam wszystkim.

Pytacie zatem: co dalej? W mojej perspektywie historia nie ma końca. Cały czas się uczymy, rozwijamy, ewoluujemy. Nie chciałbym więc postrzegać tego w kategoriach końca mojej biegowej historii. Teraz, po ponad 2 latach odpoczynku mentalnego po Appalachach, znów jestem gotowy myśleć o kolejnej przygodzie, następnym wielkim wyzwaniu, choć fakt, że mam małe dziewci też ostatnio jest takim wyzwaniem (śmiech). Jenny też już zaczyna myśleć o nowym przedsięwzięciu, które potrwa miesiąc, może dwa. Teraz, oczywiście, będziemy musieli wziąć ze sobą dzieciaki, więc nasz van skurczy się trochę od środka, będzie dużo ciaśniej. Korci mnie więc coś nowego, ale… nie wiem, czy chce mi się dalej ścigać, popychać tak jak kiedyś do ostatecznych granic i konkurować z innymi. Przez wiele lat to robiłem, a teraz myślę, że jest tyle innych celów do osiągnięcia, sposobów na zdobycie biegowego doświadczenia i wreszcie mogę sobie pozwolić na to, by szukać innych sposobów odkrywania siebie.

Nasz sport pozwala, na szczęście, na  takie podejście. Jest wiele dyscyplin, w których okienko maksymalnej wytrzymałości wynosi 10-15 lat, a potem przychodzi koniec kariery. W przypadku biegania można w pewnym wieku zmienić perspektywę, przekierować się na inne tory i dalej robić to,  co do tej pory, tylko w trochę inny sposób. Trzeba tylko mieć świadomość, jak zmieniają się nasze ciało oraz możliwości i dostosować się do tego. Szukać doznań nie tylko fizycznych, ale i zaspokajać potrzeby umysłu. Czegoś, co będzie ekscytować, dawać radość i motywować do dalszych działań. Ciało i umysł muszą pracować harmonijnie, wspólnie, a znaleziony złoty środek poprowadzi nas dalej. Życie polega właśnie na tym, że jest wiecznym tańcem ciała z umysłem, a także z duszą. Tańcem trzech ludzkich żywiołów.

Mój polski dziadek grał przez wiele lat na akordeonie. Grał zresztą na 11 różnych instrumentach! Z kolei Jenny ma akordeon, który dostała zanim jeszcze się poznaliśmy. Przez wiele lat mówiłem, że jak już będziemy mieli dzieci, to nauczę się wreszcie grać na akordeonie i żeby pograć także z dzieciakami. Nic nie obiecuję, ale skoro mam już dzieci, to może następnym razem, kiedy przyjadę do Polski, zagram Wam na harmonii jakąś polkę (śmiech).   

Piotr Falkowski

zdj. Marek Janiak, Wiktor Niewiarowski i z książki "Północ"