Ultra-Śledź Puszczy Knyszyńskiej - po podlasku i na zimno. Wyborny! [ZDJĘCIA]


Śledź w puszczy?!

Supraśl, miasteczko niedaleko Białegostoku trudno uznać za śledziowe zagłębie. To przecież nie Pomorze. Nie o rybę tu jednak chodzi, a o tak zwane „śledzikowanie”, miejscową gwarę charakterystyczną dla Podlasia, śpiewną i pełną naleciałości z języków naszych wschodnich sąsiadów.

Miejscowi biegacze postanowili zorganizować tu bieg ultra. Aby nadać mu lokalny sznyt nazwali go „Ultra-Śledziem”. W ostatnią sobotę miała miejsce jego pierwsza edycja.

Jakie były parametry biegu? Dystans 80 km, około 1000 metrów podejść, bieg terenowy, liniowy w olbrzymiej większości po leśnych drogach Puszczy Knyszyńskiej. Jedna pętla, start i meta w Supraślu. Po drodze dwa punkty kontrolne z mniejszymi przekąskami (27 i 63 km) oraz dwa z większymi (38 i 56 km). Pomiar czasu elektroniczny, start o 6 rano w sobotę.

Na liście startowej widniały 123 osoby. Ostatecznie wystartowało 90. Z bardziej znanych postaci w biegowym ultra-światku wymienię choćby Patrycję Berezowską (zeszłoroczna srebrna medalistka Mistrzostw Europy i rekordzistka Polski w biegu 24h), Dariusza Strychalskiego, (bohater filmu „Zwycięzca”, ukończył piekielny ultramaraton Badwater), czy Roberta Koraba (drugi w zeszłorocznym Biegu 7 Szczytów – 240 km, trzeci na K-B-L i Łemkowyna UT 2014).

I ja też.

W ostatniej chwili zdecydowałem się i ja. To Wschód, ode mnie niedaleko, pierwsza edycja biegu, do tego dystans i przewyższenia w sam raz na pierwsze ultra po kontuzji. Ciekawy byłem trasy i całej organizacji. Impreza zapowiadała się bardzo dobrze.

Relacjonuje Paweł Pakuła

W piątek wieczorem wraz z innymi odebrałem pakiet startowy. Ten zawierał m.in. całkiem zgrabną, małą i kolorową mapę trasy, którą należało obowiązkowo mieć ze sobą, do tego zielonego buff’a z logo jednego ze sponsorów (Lasy Państwowe) oraz… flaszeczkę perfum. Koszulkę można było dostać opcjonalnie, za dopłatą. Na wieczornej odprawie dyrektor zawodów Wojciech Mojsak przypomniał jeszcze raz najważniejsze informacje i odpowiadał na pytania. Nocowałem tak jak wielu innych biegaczy w ośrodku „Bukowisko” w tym samym miejscu, w którym mieściło się biuro zawodów. Noclegownia była to idealna: miła obsługa, dobre warunki i dosłownie kilkanaście metrów od startu.



Mapa zbędna

Sobota, szósta rano. Ciemno, lekki mróz, bruk przed „Bukowiskiem” śliski. Trzeba uważać, aby nie przywitać podłoża jeszcze przed oficjalnym startem. Zbieramy się przed dmuchaną bramą startową. W mroku nocy migają czołówki, kibice robią przedstartowe zdjęcia. W końcu organizator puszcza podniosłą, nastrojową muzykę tak jak się to robi w alpejskich biegach i ruszamy.

Pierwszy kilometr to wybieg asfaltem z Supraśla i niedaleko za rzeką skręt do lasu. Zaczynają się leśne ścieżki i podlaskie pagórki. Niewysokie, ale miejscami stromawe i gęsto upakowane. Ten kilkukilometrowy odcinek przypomina mi trochę popularne warszawskie biegi w Falenicy. Gdyby tak miała wyglądać cała trasa to ciężko by było zejść poniżej 10 godzin.

Po około siedmiu kilometrach zbiegamy do doliny rzeczki Supraśl i biegniemy w kierunku miasteczka. Teren się wypłaszcza, jest piękny, lekko mroźny poranek. Latarka już odpoczywa w plecaku. Czuję się świetnie. Warunki do kręcenia dobrych czasów jak na luty są idealne: biegniemy albo po zmarzniętej, twardej ziemi albo po cieniutkiej warstwie zmrożonego śniegu. Nie jest ślisko, nie taplamy się w błocie ani nie brniemy z śniegu po łydki. Trasa zgodnie z obietnicami organizatorów oznaczona jest bardzo dobrze. Mam mapę w podręcznej kieszonce, ale ani teraz ani do końca biegu nie będę miał potrzeby, aby do niej sięgnąć. Można biec, cieszyć się widokami czy pozować dla przyczajonego nad rzeczką fotografa.

Pierwsze dziesięć kilometrów przemierzam z zaciągniętym hamulcem. Zagaduję to z tym, to z tamtym. Wygłupiam się nucąc pod nosem różne obciachowe piosenki. Ludzi z listy startowej za bardzo nie znam i nie wiem, kogo mam się tu bać, więc boję się tych, których znam. Mijam się, co jakiś czas z dwoma znajomymi „harpaganami”, kolegami z ultra-imprez na orientację. Biegnę też z Wojtkiem „Burzą” Burzyńskim, który podobnie jak ja zaczął spokojnie. Wojtek obiegł mnie kiedyś na orienterskim, stukilometrowym „Skorpionie” i dziś mam chęć i okazję do rewanżu.

Finiszujemy

Równo po dziesięciu kilometrach, po chwilowym zatrzymaniu za „małą potrzebą” oświadczam Wojtkowi, że zaczynam finisz i przyśpieszam. 70 kilometrów przed metą to trochę dziwny finisz ale co tam. To niby ultra, ale krótkie ultra. Tu, aby być wysoko czy powalczyć o pudło nie wystarczy tak po prostu przebiec. Trzeba przebiec trzymając konkretne tempo.

Na pierwszym pomiarze czasu jestem 18-ty. Z czasem powoli doganiam i mijam kolejne osoby przeskakując pozycję wyżej. Jeden z mijanych mówi mi, że czołówka zaczęła po 4:20. Hmm.., to dla mnie dobry znak – myślę. Jeśli to nie jakieś klony Gedyminasa to jest szansa, że się na końcu zagotują. Na pierwszym punkcie żywieniowym wita mnie „Batman”, na którymś następnym będzie też smok czy inny gad. Obsługa jest bardzo miła, pomocna i zagrzewa do walki. Pomagają w tym imiona wypisane na numerach startowych. „Brawo! Dajesz Paweł! Dojdziesz ich!” – słyszę od zebranych. Szkoda, że nie mam czasu odpocząć. Wlewam szybko herbatę, chwytam za dwa ciastka i lecę dalej.

Mijają kolejne kilometry, słońce wznosi się coraz wyżej, coraz wyżej wznosi się też moja pozycja. Biegnę już w pierwszej dziesiątce. Około czterdziestego kilometra ktoś z obsługi wita mnie słowami „witamy na płaskim Podlasiu” i jednocześnie z uśmiechem wskazuję ręką strome podejście pod górę. Podchodzę na pasmo najwyższych pagórków w okolicy, Wzgórz Świętojańskich. Po krótkiej wspinaczce biegnę ścieżką po ich grzbiecie. Widoki są piękne: słonecznie, las, warstewka śniegu pod stopami, po lewej i po prawej stronie teren opada w dół. Dobiegam do wieży widokowej. Cieszę się, że uczestniczę w zawodach, ale równocześnie żałuję, że nie mam aparatu. W tych okolicznościach wyszłyby dobre zdjęcia.



Już lis był w ogródku, już witał się z gąską

Ostatni punkt kontrolny jest na 63. kilometrze. Zbliżam się do niego jeszcze ciągle w dobrym nastroju, choć już znacznie osłabiony. Pogoda już się lekko popsuła, temperatura się podniosła, śnieg zaczął topnieć, ale i tak warunki są nadal bardzo dobre. Biegnę na trzeciej pozycji. Czasem oglądam się do tyłu patrząc czy mnie Wojtek nie dogania. Domyślam się, że dybie na mój pucharek czekający na mnie na mecie a ja bardzo nie chciałbym się z nim rozstać. Na razie nikt mnie jednak nie dogania, to ja jestem ścigającym. Tuż przed punktem doganiam i wyprzedzam Andrzeja Godlewskiego, który – co mnie zaskoczyło – zamiast biegowego plecaka miał na plecach worek z pakietu startowego Festiwalu Biegowego. Proszę, ciekawy patent. Mijam Andrzeja zapisując Go w myślach do kategorii „kolejny łyknięty”. Jak się później okazało – przedwcześnie.

Wbiegam na punkt tuż przed Andrzejem w momencie gdy prowadzący zawodnik z niego wybiega. Był to Andrzej Miedziejewski z Pruszkowa, przyszły zwycięzca. Nie wiedziałem któż to taki, więc na podstawie wyglądu ochrzciłem Go w myślach „Pan biała koszulka” (w rzeczywistości była szara).

Zombie

Niestety, był to szczyt i zarazem koniec moich sukcesów. Niedaleko za punktem kontrolnym, gdy do mety zostało 15 kilometrów dopada mnie kryzys. Dopada i nie puści już do samej mety. Jak to wyglądało?

Biegniemy wzdłuż torów wąskotorowej kolejki klucząc pomiędzy ściętymi i porozrzucanymi gałęziami. Andrzej Godlewski zmobilizował się i odebrał mi drugą pozycję zamierzając zapewne gonić prowadzącego. Gdy dwaj pierwsi walczą o miano „pierwszego Andrzeja na mecie” ja coraz częściej przechodzę w marsz. Nic mnie nie boli, nie mam sztywnych nóg, po prostu nie mam siły. Czy za szybko biegłem wcześniej, czy źle się odżywiałem, czy może po kontuzji jestem jeszcze za mało wybiegany – nie wiem.

W każdym razie na końcówce nie daję rady. Trochę idę, trochę podbiegam. Biegnąc już nie trzymam konkretnego tempa jak jeszcze 30 kilometrów wcześniej. Po prostu staram się truchtać jakimkolwiek tempem, byle truchtać. Na ostatnich kilometrach snuję się jak zombie po tych leśnych drogach oglądając co jakiś czas, czy aby nikt mnie nie dogania. Kilometry dłużą się niemiłosiernie. Do przodu pcha mnie myśl, że jeszcze ciągle jestem na pudle i że na mecie w końcu coś zjem.

W końcu jest – Supraśl! Zaciskam zęby, żeby ostatnie sto metrów przebiec i na metę wbiec a nie wejść. Udało się.

Wieszają mi medal, dyrektor zawodów gratuluje i wręcza niewielką buteleczkę z napojem o herbacianym kolorze z podpisem „Chuch puszczy. Tradycyjna nalewka ze śledzia. 100% śledzia. Tylko dla dorosłych”. Patrzę półprzytomnym wzrokiem na zebranych i po chwili wyduszam z siebie pierwsze zdanie: „gdzie obiad?”. Człapię powoli do pobliskiej stołówki, zjadam ze zwycięzcami jedno drugie danie, potem jest mi mało, więc kupuję jeszcze drugie i dopiero wtedy wraca mi pełna świadomość. Tak wyprany z energii to ja chyba nie byłem nawet na mecie Rzeźnika Ultra...

Tylko chwalić

Zawody ukończyło 80 zawodników spośród 90, którzy wystartowali. Zawody wygrał Andrzej Miedziejewski z czasem 07:14:01. Drugi był Andrzej Godlewski (07:17:38), trzeci piszący te słowa (07:28:55). Wśród kobiet zwyciężyła Patrycja Berezowska (07:37:58), która – co warto podkreślić - była 6. zawodniczką OPEN i do zwycięzcy straciła mniej niż pół godziny. Drugą wśród kobiet była Ewa Gręziak (09:42:50), trzecia Sylwia Młodecka (10:20:33).

Pełne wyniki - TUTAJ

To były bardzo udane zawody. Bardzo dobra organizacja, ładne tereny Puszczy Knyszyńskiej, miła obsługa na punktach, dobrze oznaczona trasa, fajny pakiet startowy i nagrody na mecie. Praktycznie nie ma na co narzekać, można tylko chwalić. Dodatkowym atutem Ultra Śledzia jest jego termin gdyż rozgrywany jest w czasie, kiedy nie ma natłoku innych imprez biegowych. Po drugie to Podlasie a w tym regionie podobnych zawodów praktycznie nie ma. W styczniu jest Ełcka Zmarzlina, ale to maraton pieszy na orientację a nie każdy radzi sobie dobrze z kompasem i mapą. Ultra Śledź jest zatem jak najbardziej godny polecenia.

Podobne odczucia do moich miał po biegu zwycięzca, Andrzej Miedziejewski. Zapytany o wrażenia odpowiedział:

- Biegło mi się bardzo fajnie. Podłoże było idealne, jeśli chodzi o śnieg, bo było lekko zmrożone. Tylko chłód mnie wymęczył, bo było dosyć chłodno. Bolą mnie trochę stopy po biegu po zmarzniętym bieżniku wyjeżdżonym przez traktory. Stopy trochę to odczuły i staw skokowy mnie trochę boli. Impreza jest naprawdę warta polecenia, tym bardziej, że jest jedyną w tym regionie. Oznakowanie trasy było idealne, żółta taśma tak jak na Łemkowynie i wszystko było widać. Punkty odżywcze były też fajnie zaopatrzone. Nie mam żadnych zastrzeżeń do organizacji.

Cóż, wypada tylko pogratulować organizatorom i życzyć zapału do pracy nad drugą edycją „Śledzia”. Przypuszczam, że chętnych do startu w edycji 2017 będzie znacznie więcej. Ja w każdym razie polecam!

Paweł Pakuła