Blisko czterdziestu biegaczy zapytałem przed biegiem Wings For Life dlaczego postanowili wystartować w tych niezwykłych zawodach. Większość twierdziła, że najważniejszym dla nich czynnikiem, który zadecydował o wpisaniu się na listę startową była odwrócona formuła biegu. Wszyscy zawodnicy pamiętali też o charytatywnym celu, jaki przyświeca imprezie. Niczym nie wyróżniałem się na tle tego zacnego grona, dokładnie i takie były moje oczekiwania. Natomiast moim personalnym celem było uciekanie przed metą przez 22 km.
Swój start w drugiej edycji Wings for Life World Run i samą imprezę podsumowuje Krzysztof Suwała
Wings for Life World Run: Bartosz Olszewski i Lemawork Ketema show! [DUŻO ZDJĘĆ]
Miasteczko dla biegacza
Biuro zawodów i organizacja od samego początku pracowała na dobre imię tej imprezy. Kierując się po odbiór pakietu w dniu biegu, dostrzegłem jeden z parkingów wypełniony w całości grupami ochroniarzy. Po drodze do biura mijałem co chwilę grupy wolontariuszy i pracowników sekretariatu udających się na wyznaczone im stanowiska. Wyglądało na to, że będzie miał kto się opiekować zawodnikami. A to chyba najważniejsze kryterium świadczące o jakości danej imprezy.
W biurze nie zdążyłem o nic zapytać, a już zostałem po informowany o procedurze wydania pakietu. Na numer z czipem czekałem może dwie minuty, ale tylko dlatego, że po przyjściu byłem akurat drugi do wybranego okienka. Większej kolejki nie widziałem nigdzie. Szatnie, depozyt, miejsce startu wszystko w pełnej gotowości.
Slalomem po swoje
Dziwiła mnie trochę strefa startowa, która została mi przyznana. Przydzielono mi boks startowy numer „3” z czterech dostępnych. Nie pamiętam jakie czasy podałem przy rejestracji na zawody, ale czułem pewne obawy widząc całą masę zawodników przed sobą.
Obawy okazały się słuszne po tym jak ruszyliśmy. Miałem pokonać 22 km, a rzeka ludzi zmuszała mnie do utrzymywania tempa „peletonu”, które było na początku bardzo słabe. Przez pierwsze 1,5 kilometra trasa była obwarowana barierkami, więc nie było szansy na to by wyprzedać poboczem, czy chodnikiem. Po dwóch kilometrach miałem już stratę co najmniej dwóch minut do założonego przeze mnie planu.
Zdawałem sobie też doskonale sprawę, że będzie trudno to później nadrobić. Z każdą chwilą robiło się coraz cieplej, a odczuwalna w słońcu temperatura przekraczała już 20 stopni. Wiedziałem, że przez to wszystko może być bardzo ciężko, ale stwierdziłem, że wynik poniżej półmaratonu będzie porażką. Nie byłem jedyny w takim myśleniu...
Trasa biegu prowadziła wpierw w pobliżu południowego brzegu jeziora Malta, by potem skierować zawodników do centrum miasta, tam zwrócić ich najpierw na północ, a następnie na północny-wschód, na drogę łączącą Poznań z Gnieznem. W Poznaniu jak zwykle można było liczyć na kibiców. Największe ich skupiska znajdowały się w okolicach miejsc, w których poznaniacy wypoczywają w weekendy. Kibice upodobali sobie szczególnie Rondo Śródka, gdzie trasa zmieniała kierunek, a które znajdowało się bardzo blisko miejsca startu zawodów.
Co kto lubi
Cóż, nie wszyscy Poznaniacy byli zadowoleni z imprezy. Zmiany w organizacji ruchu kołowego spowodowane biegiem były ogromne. Sam widziałem, jak rozjuszona oczekiwaniem w korku Pani - kierowca w okolicach ulicy Hlonda, słownie atakowała policjanta, który zamknął ruch na skrzyżowaniu, pozwalając biegaczom bezpiecznie je pokonać. Dobrze, że to były wyjątki.
Od trzeciego kilometra wreszcie mogłem zejść z czasem w okolice 5 min./km. Jednak tak naprawdę luźno i swobodnie wyprzedzać można było dopiero po szóstym kilometrze. Masa biegaczy swobodnie się rozciągnęła na trasie, a odległości między zawodnikami zaczęły rosnąć.
Punkty odżywcze były dobrze zaopatrzone. Do dyspozycji mieliśmy trzy rodzaje płynów: woda, izotonik i... Red Bulla. Cóż, kto potrzebował. Kalorie osobiście uzupełniałem bananami, ale widziałem też na stolikach np. czekoladę.
Na szóstym kilometrze minąłem pierwszy autobus, który miał zawieść na metę tych biegaczy, których dopadnie meta. Miałem cichą nadzieję, że za szybko do autobusu wsiadać nie będę musiał .
Stresik
Biegnąc w okolicy 7. kilometra byłem przerażony perspektywą tego, że z miejsca startu właśnie wyruszył ścigający mnie samochód. Do wytyczonego celu było dalej niż bliżej, a meta już ruszyła w pogoń. Postanowiłem jednak nie patrzeć na zegarek, żeby nie stresować się więcej i skupić na utrzymywaniu tempa.
Dwanaście kilometrów minęło błyskawicznie, potem zrobiło się trochę ciężej. Dystans, tempo i słońce zaczęło mocno doskwierać, na trasie pojawiło się kilka delikatnych podbiegów, które mimo wszystko odczułem. Najwięcej straciłem na 17. kilometrze, kiedy to tempo siadło do 5:45 min./km. Zacząłem pracować głową i na równych odcinkach wmawiać sobie, że udaje mi się odpoczywać, co przynosiło naprawdę dobry efekt.
Już poza granicami Poznania, w okolicy Bogucina, na niebie z okolicznego lotniska aeroklubu pojawiły się trzy sportowe samoloty, wywijające beczki, że aż miło. Trójkolorowe smugi pozostawiane przez nie na niebie, przykuwały uwagę i pozwalały trochę zapomnieć o zmęczeniu...
… a meta goni
Dosłownie 20 metrów przed flagą wskazującą 19. km biegu czekał na wszystkich zawodników Adam Małysz. Kolejno przybijaliśmy z nim „piąteczki”. Słowa otuchy od Mistrza z Wisły pozwalały utrzymać tempo i walczyć o swoje.
Nerwówka zaczęła się od 20. kilometra. Najpierw zaczął dobiegać do moich uszu hałas syren i klaksonów. Byłem przekonany, że za chwilę połknie mnie meta. Chyba nie tylko ja tak myślałem, gdyż wielu biegaczy zaczęło się oglądać, kilka osób zaczęło w sposób zrezygnowany iść. Ja postanowiłem nie zerkać do tyłu, tylko jeszcze dociskać „śrubę”. Po kilkudziesięciu metrach okazało się, że ten hałas pochodził z... remizy strażackiej. Dokładnie ze wszystkich stojących przed nim wozów - właśnie w ten sposób sposób dopingowano tu zawodników. Odżyłem, wróciła moja nadzieja na ukończeniu w Wings For Life chociaż półmaratonu.
Tuż przed 21. kilometrem, zacząłem słyszeć dobiegający zza moich pleców coraz głośniejszy gwar. Najpierw helikopter, potem rowery. W tym czasie udało się minąć 21 km, a za chwilę flagę oznaczającą połówkę. Ulżyło mi. Jadący po mojej lewej motocykl krzyczał: Ścigają Was, na lewo! Dalej się nie oglądałem tylko wydobywałem z siebie resztki sił. Samochód metę zobaczyłem dopiero, gdy mnie mijał, a spiker wypowiedział moje imię.
Muszę przyznać, że taką satysfakcję z biegu i wyniku czułem ostatnio, gdy udało mi się poprawić życiówkę w biegu maratońskim. Z resztą czułem to nie tylko ja. Prawie wszyscy wokół mnie biegacze serdecznie sobie gratulowali, przybijali „piątki”. Endorfiny zalewały Nas wszystkich. Cofnąłem się kilkaset metrów do punktu odżywczego po napoje, których (chwała organizatorowi) nie brakowało dla nikogo i to bez względu jaki typ płynu sobie zażyczył. Później udałem się do autobusu, który zawiózł nas na metę.
Elita!
To był zdecydowanie najbardziej zmęczony i spocony autobus jakim w życiu jechałem. Bynajmniej nikomu to nie przeszkadzało, nawet dzielnym dziewczynom, które także kończyły na podobnym dystansie jak ja. Po chwili odpoczynku w oczekiwaniu na podwiezienie do mety, zaczęły się swobodne rozmowy. W grupie kilku osób obserwowaliśmy wyniki Wings For Life. Gdy kolega czytający głośno wyniki podał, że spośród siedemdziesięciu kilku tysięcy zawodników na całym świecie nasze wyniki powinny znaleźć się wśród najlepszych 10 tysięcy, zgodnie uznaliśmy, że należymy do “ELITY”. Humory dopisywały w pełni.
W autobusie znalazł się także jeden z zawodników jadących na wózku, a także Pan Rysiu biegnący z wózkiem, w którym wiózł swoją trzyletnią wnuczkę Lenkę. Nie da się ukryć, że ludzie Ci wywarli na mnie szczególnie mocne wrażenie. A przecież półmaraton to nie najlepszy dystans pokonany przez wózkowicza w Poznaniu.
Wstążka dziegciu
Na samym końcu była pora na medal, który.... nie mógł przejść przez moją kanciatą, wyposażoną w okulary głowę. Wolontariuszki i organizatorzy pomimo najszczerszych chęci nie potrafili mi wymienić go na egzemplarz z dłuższą wstęgą, gdyż wszystkie miały ten sam rozmiar - S. Cóż, to chyba jedyna i niewielka wpadka organizatora. Ale nie o medale w tej imprezie chodziło.
Jak donoszą organizatorzy, dzięki tej imprezie udało się zebrać kwotę 4,2 mln euro, która zostanie przeznaczona na badania nad leczeniem urazów rdzenia kręgowego. A medal, cóż po powrocie wręczyłem go osobie, której bardziej się należał niż mnie. Która całą niedzielę samotnie zajmowała się doglądaniem „mojej watahy młodych wilków”, bym ja mógł wystartować w Wings For Life World Run. Gwarantuję Wam dzień z nimi pozwala często na spalenie większej ilości kalorii niż maraton!
A Wings For Life jeśli jeszcze nie startowaliście, zapiszcie się na przyszły rok. Podobno zapisy już ruszają. Warto!
Krzysztof Suwała
fot. Krzysztof Szwajkowski dla Festiwalu Biegów