Ambasadorzy Festiwalu
Opublikowane w pon., 18/06/2012 - 13:20
Ultramaratony?medytacja dla wytrwałych
O poszukiwaniu nowych wyzwań biegowych i pomysłach na wychodzenie z trudnych sytuacji opowiada Jan Goleń, ambasador Festiwalu Biegowego a jednocześnie szczęśliwy ultramaratończyk.
Początki hardcorowego życia
Jeżeli przez hardcorowe życie rozmieć uczestnictwo w ekstremalnie męczących ultramaratonach, to u ich źródła leży chyba znudzenie bieganiem asfaltowych maratonów. Ile razy można przebiegać ten sam dystans, ze zbliżoną szybkością, w podobnych warunkach? Kiedy ma się tego dość, to szuka się nowych wyzwań. Takimi są dla mnie właśnie terenowe i górskie ultramaratony i długodystansowe piesze imprezy na orientację. To jest moje bieganie w ostatnich kilku latach.
Dlaczego biegam?
Po 20 latach biegania to już trudno powiedzieć. Po prostu nie bardzo sobie wyobrażam, jakby to było, gdybym nie biegał. Chyba jednak biegam po to, żeby się dowartościować. Biegnąc czuję się kimś, czuję że czegoś dokonuję, chociaż nic konkretnego z tego nie ma. Leczę kompleksy. Kiedy inne rzeczy się walą, bieg pozwala na zachowanie spokoju, dystansu, rezerwy. A często w czasie biegu dotleniony i niebombardowany sprzecznymi bodźcami mózg znajduje pomysły na wyjście z trudnych sytuacji. Biegam, żeby utrzymać równowagę, to coś stałego i pewnego, taka kotwica emocjonalna.
Czego uczą ultramaratony?
Niczego specjalnego. To takie biegi jak inne, tylko dłużej trwają. Uczą, że czas jest plastyczny. Że jeśli bieg ma trwać kilkanaście godzin, to nie ma co wypatrywać jego końca i spoglądać, co kilka minut na zegarek. Trzeba wtopić się w ruch, poczuć kontakt z terenem dotykanym stopami, zanurzyć się w coś w rodzaju medytacji. Odpłynąć. Bieg wtedy jest sposobem istnienia, trwania, czymś nieskończonym, a przynajmniej o końcu bardzo odległym. Godziny płyną wtedy szybciej, a dziesiątki kilometrów zostają za nami niepostrzeżenie. To taki rodzaj odlotu bez żadnej zabronionej chemii ;). Może to mnie tak kręci w ultra ;-).
Mój najtrudniejszy bieg
Nie wiem, który był najtrudniejszy. Chyba ten jedyny, którego nie ukończyłem, czyli maraton warszawski w 2001 r. To był ten pierwszy, partyzancki maraton organizowany przez Marka Troninę i jego znajomych (z moim wtedy skromnym udziałem). Bieg był w listopadową, ciemną noc z ulewą. Krążyliśmy wtedy po Ogrodzie Saskim i okolicach. Organizm wtedy dał mi bana, może dlatego, że to był już mój piąty czy szósty maraton w tamtym roku. Zszedłem z trasy mniej więcej na 30 kilometrze. To jeden jedyny raz, kiedy zszedłem z trasy biegu, a biegów tych było w moim życiu kilkaset. No i mam plamę w życiorysie ;-)
Najbardziej jestem dumny, że?
Może właśnie z tego, że nie rezygnuję. Jak się wystartowało, to trzeba dotrzeć do mety, choćby nie wiem co. No chyba, że to bieg zespołowy (ostatnio coraz częściej mi się takie trafiają), wtedy nie zawsze kontynuowanie biegu zależy ode mnie. A dotarcie do mety zależy od przygotowania. Żeby dotrzeć do mety biegu stukilometrowego, trzeba trenować 80-100 km tygodniowo. Jeżeli to bieg górski, to w treningu też muszą być podejścia i zbiegi. Jeśli nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, to cel zostanie wtedy osiągnięty.
Mój cel podczas Festiwalu Biegowego.
Dotrzeć do mety III Biegu 7 Dolin i poprawić swoją życiówkę na setkę, która wynosi obecnie 16 godzin i 9 minut i była zrobiona na II Biegu 7 Dolin w 2011 r.