Bieg 7 Dolin: 4 sekundy od piekła...
Opublikowane w pt., 12/09/2014 - 11:20
Czym są 4 sekundy przy 17-godzinnym limicie czasu? To pewnie nawet nie dwa kroki zmęczonego ultra maratończyka. W moim przypadku okazały się one być najcieńszą w biegowym życiu granicą między niebem a piekłem, między zwycięstwem nad własnymi słabościami a bolesną porażką.
Relacja Tomasza Ławniczaka
Pomysł przebiegnięcia Biegu 7 Dolin to była sprawa, która zakiełkowała 3 lata temu. Obmyśliłem, że rok po roku zaliczę 36km, 66km i na koniec 100km. W 2012 pierwszy etap został odhaczony z dobrym rezultatem (3h56). Rok temu odpuściłem 66km. Z zapisaniem się na tegoroczny bieg czekałem prawie do ostatniej chwili, nawet kosztem wyższej opłaty startowej, decyzja zapadła na koniec czerwca. Choć po drodze czekały mnie jeszcze dla ultra maratony: Ultramaraton Gór Stołowych i Ultramaraton 3xŚnieżka = 1x Mont Blanc.
Pewien swoich możliwości nie byłem do ostatniego dnia przed startem. Pomimo że po bardzo ciężkich przeżyciach w Górach Stołowych zabrałem się ostro do pracy i trzydzieści parę kilometrów na treningu stało się normą. Dzięki temu drugi z zaplanowanych biegów wypadł jak spacerek (bez oczywiście niedoceniania poziomu trudności). Po nim nie było mowy o normalnych treningach. Trzeba było gromadzić siły.
Do Krynicy przyjechałem z żoną już we wtorek, żeby odrobinę się zaaklimatyzować. Miałem śmiały plan, żeby w środę zaliczyć piesze zapoznanie odcinka Rytro – Piwniczna. Z powodu pogody i zmęczenia 11-godzinną podróżą postanowiliśmy zaliczyć odcinek Krynica – Jaworzyna i Runek – Krynica. Dzięki temu wiedziałem jak wygląda najgorsza z możliwych przeszkód – wiatrołom na 99. kilometrze.
Po przyjeździe znajomych z klubu, dla których załatwiliśmy nocleg udało się jeszcze pochodzić trochę to po Krynicy, to po Górze Parkowej byle się nie zastać. Festiwal rozpoczął się w piątek startem Teresy w Krynickiej Mili, którą zresztą potem biegała jeszcze raz z racji awansu do finału, w którym wywalczyła 3. miejsce w kategorii powyżej 40 lat. Potem było jeszcze 15km, 5km, Bieg Kobiet, Życiowa Dycha i 1km, więc trochę przez weekend pobiegała, kiedy ja szlajałem się po okolicznych górach. Odprawa dla setki nie zaskoczyła mnie niczym szczególnym. O tym, że w wielu miejscach może być błotniście wiedziałem już po wejściu na Jaworzynę. O tym, że będzie trudno - już od dawna. Po zasięgnięciu rady u znajomych, którzy biegali w zeszłym roku, co do zaopatrzenia punktów odżywczych postanowiliśmy przygotować na punkty bułki własnej roboty i drożdżówki, poza standardowymi batonikami.
Najgorszym elementem takich startów jest dla mnie pobudka o 2 w nocy, chociaż zazwyczaj nie marudzę i na autopilocie wykonuję zaprogramowane czynności. Jest ciepło, ale mimo to zakładam cienki długi rękaw. Wiem, że do góry już tak dobrze może nie być.
Start w grupie ok. 800 zawodników. Powoli w dół ulicami Krynicy do pierwszego podbiegu. Robi się wąsko i to tłum dyktuje przejście do marszu. Nie spieszę się, oszczędzam siły. Tak wężykiem poprzez zbieg docieramy do Złotego Potoku. W ciemnościach jakoś nie dostrzega i nie czuję się błota. Maksymalne skupienie. Kolejny podbieg pokonuje trochę szybciej mijając trochę stawki.
Właściwy atak na Jaworzynę zaczynam od nabrania wody w buty w małym strumyczku płynącym przez trasę. Wiedziałem o nim, starałem się go ominąć na sucho, ale jakoś wpadłem. Długi ślimaczy marsz pod górę urozmaicany jest mijaniem setkowiczów przez zawodników z krótszych dystansów. Co jakiś czas zażywam magnez i BCAA. Po godzinie wcinam pierwszego batonika.
Po półtorej godziny wspinaczki docieram na Jaworzynę. Teraz już będzie lekko do Rytra. O tak! Trzeba sobie wmawiać takie rzeczy. Po ciemku, w błocie nic nie jest lekkie. Nawet czołówka tego dnia niewiele mi daje. Jestem ślepy jak kret, dlatego jeszcze bardziej zwalniam. Kolega Krystian dziwi się, że pierwszy raz widzi mnie biegnącego tak spokojnie.
Dotarcie na pierwszy punkt odżywczy na Halę Łabowską ciągnie się w nieskończoność. Niby to tylko 12km, ale przy niekończących się małych podbiegach i zbiegach przeradza się w daleki dystans.
Robi się powoli jasno. Czołówka zaczyna być zbędna. Krótki pobyt na punkcie bez zbędnego ociągania się i znowu seria niekończących się pagórków wynagradzanych przez przepiękne widoki dolin zasnutych mgłami. Co niektórzy przystają i robią zdjęcia. Ja nie mam na to ochoty, zresztą muszę oszczędzać baterię w telefonie.
Zbieg do Rytra zaczyna się łagodnie, bezproblemowo, by nagle przejść na błotnistą stromiznę, na której niewiadomo jak postawić następny krok. Ześlizguje się w dół starając się nie nabić sobie ani nikomu innemu guza. Asfalt. Z jednej strony chwili wytchnienia od korzeni, kamieni i błota, z drugiej przy butach nienadających się na taką nawierzchnie wymaga delikatnego stawiania stóp. Dwa lata temu to tutaj na 3km przed metą zaczęły mnie łapać skórcze.
Kupuję Pepsi w miejscowym sklepie i po 5 godzinach i 5 minutach docieram na przepak w Rytrze. Ktoś stwierdził po biegu, że nie wyglądałem w tym miejscu najlepiej. Poddać się? Nie. To dobijało się do głowy, ale w ogóle nie wchodziło w grę… to by bolało bardziej niż ból fizyczny. Zmieniam koszulkę, tankuje camelbacka, uzupełniam zapasy jedzenie, z bułką w ręce odmeldowuję się znajomym, którym jakby się nie spieszyło i czym prędzej uciekam w dalszą podróż.
Początkowo po asfalcie lekko pod górę, który przechodzi w leśną drogę, by nagle skręcić przez mostek nad strumykiem i rozpocząć jeden z najtrudniejszych odcinków. Chyba z 5-6km mocno pod górę po kamieniach, błocie. Podejście, które wydawało się nie kończyć. Już było widać niebo, a droga po prostu lekko zakręcała rozwiewając nadzieję na koniec mordęgi. W pewnym momencie tylko wypatruję pieńka, drzewa, na którym mógłbym usiąść. Znajduję, wyciągam zapakowaną w Rytrze drożdżówkę z budyniem i delektuję się chwilą nie zważając na uciekający czas. Co niektórzy chyba mi zazdrościli tej „uczty”.
Czas goni.
Ruszam, ale nawet, gdy robi się płasko nie zmuszam się do biegu. Jeszcze daleko. Takim ślimaczym tempem docieram do agrafki do Prehyby. Fajna agrafka, bo spotykam znajomych. Pytam Krystiana czy da radę, mówię Izie, że może się wyrobię na 66. kilometrze, ale dalej może być krucho. Motywuje mnie, mówi, że mam się nie opier****.