Matka wszystkich ścian, wspomnienie B7D [ZDJĘCIA]
Opublikowane w pt., 12/09/2014 - 09:12
Cukier krzepi. Po równym bieg, pod górę szybki marsz. Szczyt Radziejowej osiągamy kilkuosobową grupką. Jakiś turysta schodzi właśnie z wieży widokowej. Może my też wejdziemy? – rzuca współzawodnik. No musimy – odpowiadam – na górze jest pomiar czasu!
Gdybym utrzymał takie tempo, to miałbym szansę na piętnastkę z małym hakiem, lecz na każdą następną górkę podchodzi mi się coraz gorzej. Zdrowie na budowie! – przed Eliaszówką żel do gardła, popitka wodą z bukłaka. Bąbelki i tak zaraz wrócą tą samą drogą, co weszły.
Na podejściu znowu cierpię. To już nie tylko zjazd energetyczny, prażące od jakiegoś czasu słoneczko też dokłada swoją cegiełkę. Wlazłeś tu jak miałeś osiem lat, to teraz nie możesz, cieniasie? – próbuję się motywować i od razu uśmiech wraca na gębę. Co tracę pod górę, odzyskuję na stromych odcinkach długiego zbiegu z Eliaszówki. Po to tylko, by znowu stracić na równym. Obok szlaku jakaś dobra dusza wystawiła przed dom wiadra z zimną wodą. NIEGAZOWANĄ! Piję i nie mogę się oderwać, podobnie jak wszyscy.
Po stromych betonowych płytach zbiegam już siłą woli. Na dole wzdłuż szosy w Piwnicznej już tylko idę. Pod przydrożnym kranem moczę łeb i żłopię następny hektolitr wody, ale i tak się czuję odwodniony. Dopinguję zawodników z czerwonymi numerami, kończących swój bieg. Ale im zazdroszczę... Wtaczam się na przepak, ostatnim wysiłkiem odbieram worek i walę się bez ducha na glebę.
To jest dziwny stan. Nigdy wcześniej na zawodach mnie tak nie odcięło. Leżę z 15 minut, nie mając nawet siły się napić ani otworzyć worka, a jednocześnie ani przez moment nie myślę o zakończeniu napierania. Dzień wcześniej na spotkaniu Marcin Świerc mówił o pokonywaniu różnych kryzysów, w tym psychicznego. Tego na pewno nie mam, i to jest optymistyczne. Przed biegiem bardziej się obawiałem jak nogi wytrzymają setkę, ale tu też jest w porządku – zbiegi lecę tak jak umiem, czyli szybko. Za to niespodziewanie już przed półmetkiem zaczęła się ściana energetyczna, i to jaka.
Pomimo niej, tempo wydaje się wciąż przyzwoite – na wejściu na przepak jakieś 9h50, czyli 1h40 do limitu. Ponad pół godziny z tego zapasu tracę teraz na regenerację. Po postawieniu swoich zwłok do pionu drepczę po drożdżówkę i ją w siebie wpycham, popijając dużą puszką coli, którą miałem przygotowaną w worku. Gazowaną, ale zawsze jakieś przełamanie smaku. Mam tam też kabanosy, lecz nie mogę nawet na nie spojrzeć.
Przepako-meta przypomina szpital polowy. Kolejne żywe trupy napieraczy wtaczają się, by od razu zalec na łące. Wielu z tych z zielonymi numerami, nie zwalniającymi z dalszego napierania, mówi, że tu schodzą. Wśród nich jest Gosia, znajoma z wcześniejszych biegów, którą jakoś przekonuję, żeby się nie poddawała. Mamy przecież jeszcze kilo czasu.
Uprzedzając fakty – Gosia ukończy bieg w limicie. Zmęczenie, ból, wola walki – wszystko jest w głowie.
W końcu tak jak padłem, tak i powstaję, jak miałem zaplanowane. Przez most, pod górę, asfaltem, płytami, ścieżką - wyprzedzam wszystkich na świeżych siłach. Przełęcz pod Kicarzem, na którym byłem z rodzicami na pierwszej w życiu górskiej wycieczce – wspomniana Eliaszówka była druga – i z niej ostro w dół. I następna stroma duża hopka. Z siłami wciąż nie najgorzej. Zaczyna padać przyjemny, chłodzący deszczyk, na który w tym upale cieszymy się jak głupi do sera. Deszczyk jednak wkrótce zmienia się w deszcz, a zaraz potem w regularną pompę.
Ta dziwna chmura wisi nad nami prawie godzinę, podczas gdy ze wszystkich stron naokoło prześwituje czyste niebo. Przy akompaniamencie grzmotów zbiegamy rzeką błota do Wierchomli. We wsi na szosie jest już sucho. Tu już wiem, że trzeba gonić limit. Na wejściu na ostatni przepak mam 35 minut zapasu. Znowu niektórzy z przybyłych razem ze mną postanawiają się wycofać.