Monika Gizowska w poszukiwaniu zaginionej arki, czyli nie samym bieganiem ambasador żyje
Opublikowane w śr., 07/08/2024 - 19:39
Na własnym przykładzie stwierdzam, że biegacz to dziwna istota. Nawet kiedy nie biega, choć zaiste najchętniej spędzałby całe dnie na tej czynności, cały czas kombinuje co by zrobić, gdzie pojechać, gdzie wleźć i jak na to znaleźć czas i fundusze aby z pożytkiem dla ducha i kondycji, nad którą nieustannie pracuje planując kolejne wyzwania, zadziwić siebie własnymi możliwościami.
I tu do akcji wkraczają góry, zwłaszcza te wysokie, które stwarzają duże możliwości sprawdzenia granic swojej wytrzymałości. Rasowy biegacz musi bowiem od czasu do czasu przepalić płuco na ekstremalnej wysokości i udowodnić sobie i swojemu lekarzowi, który zawsze zaleca ostrożność, że parogodzinny marsz w tętnie powyżej 160 niekoniecznie kończy się śmiercią.
Rozochocona zaliczeniem Kilimandżaro i Elbrusa w latach poprzednich i pozostaniu po tych doświadczeniach w nienaruszonym zdrowiu fizycznym jak i nie potwierdzonym przez nikogo psychicznym, postanowiłam tego roku porwać się na kolejny pięciotysięcznik, świętą górę Ormian – Ararat.
Informacja, że w języku tureckim nazwa „Agri Dagi”, czyli „góra bólu” w zestawieniu z jej wysokością 5137 m.n.p.m. sprawiła, że aby pozostać w optymistycznym nastawieniu do planu jej zdobycia i nie narażać się niepotrzebnie na zaburzenia nerwowo-obsesyjno-kompulsyjne spowodowane natłokiem internetowych informacji i opowieści o niepowodzeniach, wypadkach, z którymi trzeba się liczyć na tego wyprawach, do tematu podeszłam, również z braku czasu, nowatorsko: mało czytania, mało zastanawiania się, brak rozpoznania warunków trasy i jej profilu, czyli całkowicie bez piątej klepki.
U podnóża góry naszła mnie kolejna refleksja…. atakuję takie przewyższenie, że nawet Piotrek Żyła na sam widok fajeczką wyskoczyłby z nart i zrezygnował z kariery, lepiej więc nie patrzeć do góry a wzrok kierować na swe sterane górskim kurzem obuwie. Sam atak szczytowy to boska zemsta na ludzkości za grzech pierworodny, nieprzestrzeganie dekalogu, biegowej diety, systematyczności treningów i wiele innych, znanych tylko Najwyższemu, powodów.
Start pod osłoną ciemności o nieludzkiej godzinie 1 w nocy, wielogodzinny marsz pod górę w świetle czołówek, z nasilającymi się objawami choroby wysokogórskiej począwszy od niewyspania poprzez zawroty głowy, słabość, zadyszkę aż do znaczenia drogi powrotnej zawartością żołądka niczym mitologiczna Ariadna kłębkiem nici. A pod szczytem dalsze atrakcje: wschód słońca, lodowiec, wiatr dochodzący do 100 km na godz., temperatura minus 15 i stan udarowo-zawałowy ze zmęczenia.
Po siedmiu godzinach przeżywania tych niebiańskich rozkoszy i powtarzania, który to już raz, że nigdy więcej takich wypraw, rankiem 25 lipca 2024 r., w towarzystwie kilkunastu pozytywnie zakręconych wariatów, stanęłam na szczycie Araratu.
Co do istnienia biblijnej arki nie potrafię nic stwierdzić na 100% gdyż w warunkach pogodowych jakie były i w stanie fizycznym porównywalnym do zombie, mogłabym przejść obok niej i jej nie zauważyć. Miejscowi mówią, że gdzieś tam jest....pozostaje wierzyć na słowo.
Zaspokoiwszy chwilowo górskie ambicje z werwą przestawiam się teraz na przygotowania do Festiwalu Biegowego w Piwnicznej-Zdroju. I pomimo, że wysokość gór Beskidu Sądeckiego, przez które przebiegają biegowe trasy odbiega od wymiarów Araratu, gwarantuje wszystkie perwersyjne potrzeby biegaczy: zmęczenie, ból, przewyższenia, zadyszkę i wiele innych. Przybywajcie! (Monika Gizowska) Fot. autorka