Miła niespodzianka na zakończenie sezonu
Opublikowane w pt., 09/11/2012 - 08:47
Ucieszyłem się ogromnie gdy otrzymałem informacje o wyniku losowania „Festiwal Biegowy Dookoła Europy”. Od organizatorów otrzymałem nie lada niespodziankę – Start w Amsterdamie. Pomyślałem WoW – Świetnie, nie byłem w Holandii wiec będzie super okazja. Do tego jeszcze tan wspaniały maraton. Co prawda wiązało się to z faktem biegania 42km mniej więcej co 3 tygodnie bo w planach biegowych miałem długo wyczekiwany BerlinMarathon oraz oczywiście maraton w Krynicy. Ale co tam – nic nie było w stanie „zdjąć” uśmiechu z mojej twarzy.
Podróż i Amsterdam.
Krótki lot do Amsterdamu i bardzo dobra lokalizacja hotelu sprawiły, ze z centrum Warszawy po niespełna 3,5h znalazłem się w centrum Amsterdamu a w zasadzie w centrum dużej imprezy. Piątkowy wieczór i cześć nocy spędziłem na poznaniu miasta – bynajmniej, atmosfera była bardziej imprezowa niż sportowa. Inaczej niż np. w Berlinie, gdzie weekend maratoński wypełnia miasto w 100%. Cóż tu dużo pisać…Taki klimat Amsterdamu ma swój niepowtarzalny urok.
Sobota już bardziej biegowa – widać ludzi biegających, spacerujących z pakietami startowymi, barierki na ulicach zwiastujące imprezę. Najbardziej widać to w okolicach Stadionu Olimpijskiego gdzie usytuowane było maratońskie EXPO. Szybkie zwiedzanie stadionu, odbiór pakietu, wszystko sprawnie, miło i sympatycznie. Mili ludzie z obsługi znali nawet zmiany w komunikacji miejsceJ Na pytanie czym będzie można podjechać na start i później wrócić do hotelu odpowiadali jednym słowem „METRO”. Nie było by w tym nic dziwnego – w końcu znaczna część miasta będzie zablokowana przez maraton, gdyby nie fakt, że metro w Amsterdamie jeździ bardziej po obrzeżach miasta niż po centrum a tam właśnie mieszkałem:) Koniec końców faktycznie metro + odpowiednio dobrany tramwaj rozwiązywał problem transportu w 100%.
Dzień startu.
Szybkie śniadanie w hotelu, jak zwykle zbyt dużo zjeść nie mogę, jest przecież ok 7:00 – normalnie mój żołądek jeszcze śpi. Potem tramwaj, przesiadka w kolejny tramwaj potem metro, przesiadka w inne metro i już prawie na stadionie. Dobrze, że obsługa metra podstawiła dodatkowe pociągi bo niestety na stacji przesiadkowej do 2’ch kolejnych pociągów po prostu się nie zmieściłem.
Wreszcie widzę mury stadionu. Szybko oddałem depozyt, nie było kolejek – wszystko sprawnie i potem na linie startu…
Tu duża dawka adrenaliny. Stadion wypełniony biegaczami. Coś wspaniałego, w tle słychać utwór „Conquest of Paradise” – Vangelisa. Na trybunach kibice… Był to najlepszy start ze wszystkich moich biegów. Po strzale startera, jakieś 250 metrów po bieżni i opuszczam stadion. Tutaj jedyny minus, stałem w strefie 3h-3,5h wiec niedaleko a po wybiegnięciu ze stadionu – korek!. Wtedy to uświadomiłem sobie dlaczego ten maraton posiada taki niski limit uczestników, trasa jest wąska i niestety więcej biegaczy by się nie zmieściło.
Najpierw pętla w okolicach stadionu i parku Vindelpark potem bieg na południe i wzdłuż rzeki Amstel, Biegnie mi się dobrze, nie atakowałem życiówki, chciałem skończyć z czasem poniżej 3:30, po to aby po drodze mieć czas na oglądanie miasta. Dwa razy widziałem biegaczy z czołówki – oni bynajmniej nie zwiedzali. Pogoda wymarzona do biegania, nie za ciepło i nie za zimno – optymalnie. Maratońskie „Bary” ustawione mniej więcej co 5km, ale dobrze, że wziąłem swój żel bo na 20km zgłodniałem. Organizatorzy, żele dali ciut później. Trasa wzdłuż rzeki piękna, wyobrażałem sobie ją jako ścieżkę treningową, mały ruch, dużo zieleni – super. Potem powrót do miasta – poznaje stacje metra i cały czas biegnę w okolicach 4:30 min/km. Na 30 km pierwszy raz pouczyłem delikatne zmęczenie dystansem, w zasadzie to chyba okolica przez chwilę stała się bardziej nudnaJ Tak to sobie wytłumaczyłem. Niestety im bliżej mety tym okolica stawała się ciekawsza, wręcz bardzo ciekawa, a ja coraz bardziej odczuwałem dyskomfort w nogach. Powiedzmy, że to wina maratonu w Berlinie, który biegłem 3 tygodnie wcześniej. Na „Koral Maraton” winy nie zrzucę. Całe szczęście jest coraz bliżej mety i wiem, że tragedii ani „ściany” nie ma wiec dobry humor mi dopisuje. Przybijam „piątki” z kibicami, biegnąc obok swojego hotelu, wbiegam do parku, który już znam dobrze z początku trasy w wiem, że zostało niecałe 3 km. Końcówkę biegnę szybciej, wstąpił we mnie duch rywalizacji i postanowiłem, że spróbuje pobiec poniżej 3:20. Wybiegam z parku, jeszcze 2 znane ronda i już widzę stadion. Tam euforia pełna (widać na zdjęciach). Finisz na tartanie i 3:19:34 na zegarku.
Jestem szczęśliwy!!!
Po biegu….
Sprawnie i bez większej celebracji wróciłem do hotelu, tego samego dnia czekał mnie powrót do Warszawy. Prysznic, obiad w pobliskiej knajpie i na lotnisko. Pociągi z Central Station na lotnisko Schiphol jeżdżą co chwila więc ok 17 byłem już na miejscu. Po odprawie w holu wylotów dopiero obejrzałem porządnie medal. Świetna pamiątka, „wybijana” przez tamtejszą mennice. Pragnienie zaspokoiłem holenderskim piwem i wreszcie miałem czas na maratonowe refleksje.
Byłem zmęczony ale i zadowolony, mojego zadowolenia nie zburzył nawet fakt iż zamiast w Warszawie wylądowałem w Gdańsku (z powodu mgły) i resztę podróży Gdańsk -> Warszawa musiałem odbyć autokarem. Podróż przedłużyła się o około 7h… ale co tam. Tego dnia nic niebyło wstanie mnie zmęczyć…
Dzięki za nagrodę…
Marcin Matysiak