Historia Pewnego Biegu? Lizbona, 24 marca 2013

 

Historia Pewnego Biegu? Lizbona, 24 marca 2013


Opublikowane w pt., 29/03/2013 - 11:30
Lizbona
Lizbona
Lizbona
Lizbona
Lizbona

Zaczęło się tak bardzo zwyczajnie, jak to w takich historiach bywa…. W grudniu tamtego roku  zadzwoniła do mnie moja koleżanka biegowa, Beatka i namawiała mnie na udział w Festiwalu Biegowym w Krynicy. Serce mi od razu podpowiedziało: „wchodzę w to, tym bardziej, że będzie całkiem udany skład biegaczy z Rzeszowa”, rozum natomiast: „uspokój się Kaśka, przecież w listopadzie, zaraz biegniesz w Nowym Jorku, może być za dużo tego miodu”. No cóż, serce górą, Beatka bardzo przekonywująca, więc jadę do Krynicy. Jak się później okazało nie tylko Krynica jest w moich planach…. Kilka tygodni później otrzymuję informację, że jako jedna z trzech osób szczęściarzy zostałam wylosowana do udziału w półmaratonie w Lizbonie (!).

Wyjeżdżam z Rzeszowa w piątek przed niedzielnym maratonem. W marcowy poranek za oknem śnieżyca i -10C.  Sprawdzam Lizbonę, na niedzielę zapowiadają +16C i pełne słońce. Ląduję w Lizbonie w piątek wieczór, leci ze mną moją fanka, córka Natalia. Razem będzie nam,  a raczej mnie, raźniej. Mam również to szczęście, że  dzięki mojej kuzynce Anetce, która ma męża Portugalczyka, mam  znajomych Lizbończyków i wiem, że ich gościnność i życzliwość nie pozwoli mi się tam czuć obco. Dwie przebojowe ciotki (Tia Eduarda oraz Tia Manuela) dbają o nas jak o własne dzieciaki……

Jedziemy cała wycieczką (ja,Natalia oraz ciotki)  odebrać numer startowy. Sama przejażdżka przez Lizbonę, zapiera dech w piersiach. Mimo, że  była to moja kolejna wizyta w Lizbonie, zawsze coś zachwyca…. Zabytki, drzewa, fontanny, rzeźby, wszechobecne fado,  to wszystko mówi do ciebie, chcesz tam siedzieć i patrzeć jak to miasto żyje….

Ale moment, zapędziłam się o Lizbonie a tu przecież muszę odebrać numer startowy. Expo trochę mnie zaskoczyło. Spodziewałam się czegoś wielkiego z rozmachem a był to namiot z kilkoma stoiskami. Przecież to nie jest najważniejsze myślę,  najważniejszy jest niedzielny bieg…..

Niedziela. Budzę się o 3 rano i sprawdzam zegarek co 15 minut, żeby nie zasapać. W końcu 8 rano. W kuchni Tia Eduarda już parzy kawę (pyszną portugalską w  specjalnym czajniczku, dostałam taki od nich na pamiątkę), ale ja mam swoje śniadanie biegacza. 4 łyżki płatków owsianych, ½ łyżeczki cynamonu i łyżka miodu.  No i trochę jeszcze węglowodanów, czarna kromeczka chleba z truskawkowym dżemikiem. Dylemat pić kawę, która pląta wszystkie zmysły węchu, czy lepiej nie ryzykować. Po kawie organizm może zareagować różnie a z „Toi Tojkami” też może być różnie, więc rozsądnie odpuszczam. I dobrze, bo na stracie, nie było ich za wiele a kolejki kilometrowe za potrzebą.

Start. Miła Tia Eduarda odwozi mnie na pociąg, którym dojadę na start z mostu, o nazwie 25 kwietnia, którą mu nadano dla upamiętnienia rewolucji goździków z 25 kwietnia 1974 roku, obalającą dyktaturę w Portugalii, junty Salazara. W pociągu jest tak tłocznie, że nie mogę wsiąść do pierwszego który nadjeżdża. Za parę minut jest następny, równie mocno załadowany jak poprzedni. Stara polska szkoła, jak się jeździ autobusem po 15-tej nie idzie na marne. Jestem w pociągu. Dojeżdżam na start. Jest przede mną ponad 2 km czerwony most a nad nim góruje  figura Chrystusa z rozpostartymi rękoma, tak jakby wszystkich witał, którzy tam przyjechali. Mam koszulkę z napisem na plecach „Polska”. Dzięki temu spotykam rodaków, którzy również będą się pocić razem ze mną w tym lizbońskim słońcu. Miło słyszeć polską mowę. Zaczepiają mnie też i Portugalczycy, którzy życzą mi dużo zdrowia i dobrego biegania.  Czuję jak rośnie mi adrenalina, tętno na starcie 78, trochę za dużo. Pytam się sama siebie – po co mi to bieganie, na kolejny dzień czuć zakwasy i zmęczenie, jechać taki kawał świata, żeby przebiec 21, 095 km?? Odpowiedź, po raz kolejny, znajdę na mecie…

Szukam „pacemaker’ów”, trzeba się jakoś ustawić. Zostało tylko pół godziny do startu. Nie widać nigdzie wyznaczonych godzin na metę, więc staję jak leci w 10 tysięcznym tłumie. W końcu strzał startera i cały tłum rusza… co za emocje, wszyscy zerwali się jak stado antylop do galopu. Wszyscy się przepychają, prą do przodu, trzeba uważać żeby nie zahaczyć o czyjeś nogi. Widok z mostu wygląda imponująco, stara i nowa Lizbona…ponad 2 km gonitwy w maksymalnym tętnie….w końcu ulica, jest zdecydowanie szerzej, można się trochę uspokoić i wyrównać tętno.

Biegnie się dobrze, tłum dodaje sił. Noga, o którą się tak martwiłam, z kontuzją mięśnia czterogłowego oraz mięśnia piszczelowego tylnego, cudownie przestaje boleć. Adrenalina  mnie napędza i też uśmierza ból. Nasłuchuję tej mojej nogi przez pierwsze 5 km, ale potem już daje sobie z nią spokój, jak nie boli to po co czekać na jęczenie mojej nogi, mówię sama do siebie i zapominam zupełnie o niej. Zaczyna się robić gorąco.  Temperatura podskakuje wprost proporcjonalnie z kilometrażem…. 17C to dla mnie bardzo dużo. W porównaniu z Polską to 27 stopni różnicy…..Szukam desperacko wody, w końcu jest pierwszy „wodopój”. Wyrywam  butelkę, parę łyków, resztę na głowę…. Oczywiście nie wzięłam  czapki z daszkiem, bo i po co…. mądry Polak po szkodzie….dobrze, że mam okulary, haha. Ulubiona kosmetyczka Halinka (zresztą, też biegaczka), mówiła mi przed wyjazdem, dużo kremu z filtrem i chronić twarz.   Czerwony nochal i policzki mówią same za siebie. Na pewno wyląduję na peelingu u Halinki.

Liczę kilometry. 8-smy km, z czasem  0:47:59, 16-ty, 1:32:41 … nie jest źle, jeszcze tylko 4 km a potem jeszcze 1 km i już meta…. Widzę, już balony na mecie, mój zegarek pokazuję, że za 200 metrów i koniec biegu, daję co sił w nogach, rozglądam się a to są tylko dekorację… mamusiu myślę, patrzę dalej a tam jeszcze zakręt i jeszcze 200m….. jest naprawdę meta….Ląduję na 78 miejscu w swojej kategorii K40 z czasem 2:01:29. Jest również pamiątkowy  medal z  23-go  półmaratonu w Lizbonie.

Na mecie czekają na mnie Natalia oraz Tia Eduarda i  Tia Manuela. Machają do mnie biało-czerwoną flagą. Jest „cool”, myślę sobie…. Portugalka z polską flagą…

Mam też odpowiedź na mecie na moje pytanie, po co było jechać taki kawał drogi, ale nie dam tej odpowiedzi… ten co biega, wie o czy mówię. Reszta musi samemu to przebiec, żeby poczuć to co czuje każdy biegacz, kiedy kończy taki dystans….. dodam tylko, że nie jest to mój ostatni bieg w tym roku…. Bieganie wciąga jak każde uzależnienie … Trudo z tego zrezygnować…..

Katarzyna Jakubowicz, Rzeszów, 29.03.2014

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce