Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)
Siłuję się z kijkami, żeby odczepić zimowe końcówki. To podobno obciach biegać z nimi latem. Dla mnie to nie ma większego znaczenia, ale zawsze to mniej do noszenia, a przy stu kilometrach chyba każdy gram robi różnicę. Walczę więc dalej, jak ten tłuk, co nie pomyśli, tylko próbuje wszystko robić na siłę. No i trach. Masz babo placek. W dzień wyjazdu do Krynicy łamię kijek… Na szczęście w ruch idzie nagle przebudzona z letargu pomysłowość i taśma izolacyjna. Sprzęt odzyskuje sprawność, dzięki magicznej mocy prowizorki, ale z tyłu głowy kołacze się gdzieś myśl: no to ładnie się zaczyna…
W Hali Lodowej czuć wesołe napięcie. To jest ten moment, w którym wszyscy się uśmiechają, ale w powietrzu unosi się mgiełka niepewności. To przecież 100 kilometrów! Debiutanci, tacy jak ja, po raz kolejny zaczynają się zastanawiać „co ja tu robię”. Faworyci czują, jak wzrasta im poziom adrenaliny przed rywalizacją o miejsca. Wszyscy próbują w jakiś sposób rozluźnić atmosferę. Każdy myśli już o tym, aby się położyć i złapać kilka cennych godzin snu. Niektórzy nie będą w stanie oddać się w objęcia Morfeusza. Rozum wie, że większość z nas walczyć tu będzie tylko z samym sobą, ale mimo to presja zawodów jest namacalna. Zagęszcza powietrze, sprawiając że oddech staje się bardziej powolny, a każdy ruch naszej ręki, czy nogi jest jakby ruchem cudzej kończyny.
Uczucie skrępowania żołądka ustępuje dopiero przed 4 nad ranem. Ciemna noc z pięknie rozgwieżdżonym niebem. Po cichu wymykam się z pokoju, zostawiając tam Okruszka z Mańką i Tymianka. Okruszek to żona. Tymianek to syn. Mańka siedzi jeszcze w brzuchu. Prawdziwi kibice, którzy będą na mnie czekać w Piwnicznej. „O ile tam dotrę” – przechodzi mi przez myśl, kiedy dołączam do ciągnących z różnych stron miasta nocnych marków. Pobrzękują kije, szeleszczą ortalionowe kurtki. Przyjemny chłód motywuje do intensywnej rozgrzewki. Na starcie nie czuć już napięcia, tylko koncentrację. Za chwilę pierwsze kroki. Każdy następny skraca odległość dzielącą nas od powrotu na deptak. Zajmuję miejsce bardziej z przodu. Nie czuję się mocny, ale wiem, że tam będzie trochę luźniej. Krótkie odliczanie. Start.
Tego potrzebowałem. Głębiej wciągam w płuca rześkie powietrze i ruszam poprzez śpiące ulice Krynicy. Ciekawe ile osób obudził tętent tego szalonego stada. Czuję pozytywną energię, moc w nogach i lekkość kroku. Zdobycie Jaworzyny Krynickiej przychodzi wyjątkowo łatwo, a dalszy bieg przez Runek do Hali Łabowskiej to czysta przyjemność. Sporo zbiegów przyjemną ścieżką bez kamieni i korzeni. Ponad grzbietami gór wstaje słońce, kładąc czerwone promienie na bukowy las, który powoli zapala się już jesienią. Piękniej być chyba nie może… ale może się zawsze popsuć. Gorąca herbata i kilka rodzynek na Hali Łabowskiej pozytywnie ładują akumulatory, ale jeszcze przed Halą Pisaną zaczynam mieć problemy z łydkami. Chyba za mocno przycisnąłem na początku, doprawiłem się na zbiegach i teraz rozpoczyna się walka ze skurczami. Walka, która trwać będzie do samej mety.
Znam te góry jak własną kieszeń. Zaledwie 40 minut marszu od Łabowskiej spędziłem lwią część swojego dzieciństwa. Wysoko ponad wsią, na halach, pomiędzy krzaczkami borówek, w domu kryjącym się w cieniu jesionów. Wiem dokładnie co mnie jeszcze czeka i ta świadomość boli tak samo jak zamieniające się w kamień mięśnie. Do Rytra zbiegam siłą woli zmuszając nogi do posłuszeństwa. Na asfalcie już nie jest lekko, ale na punkcie kontrolnym jestem wcześniej niż się spodziewałem. Jest dopiero 8:10! Ratownicy schładzają mi chlorkiem mięśnie, najadam się i „opijam”. Może jeszcze puści…
Na podejściach wpadam w trans i idę mocnym tempem, pracując kijami. To jest element, który najbardziej lubię w tej całej zabawie. Tutaj jestem mocny. Na zbiegach jednak mam absolutną blokadę i tylko na bardzo stromych odcinkach jestem w stanie przyspieszyć. O prostych nawet nie ma co wspominać. Patrzę przez pot i łzy na majestatyczne Tatry. Widoczność jak żyletka, ale na zachwyty jakoś brakuje już chęci. Roztrwaniam to co nadrobiłem i w Piwnicznej jestem już tylko 40 minut przed czasem. Okruszek i Tymianek wciskają mi w rękę kanapki z boczkiem. Boże! Jakie to cudowne! Teraz jednak zaczyna się prawdziwa próba sił.
Kicarz pokonywałem wielokrotnie z zakupami na plecach w drodze do domu. Czasem po wyjściu z nocnego pociągu. Wspinam się na garb i szybko w dół do Łomnicy. Jak na ironię kryzys przychodzi na podejściu pod „moją górę” i mija na dobre dopiero w Wierchomli, gdzie humor poprawiają mi wspaniali, mali pomocnicy. Przed domami dzieciaki rozdają wodę z sokiem, maliny, kawałki domowego ciasta. Polewają nawet głowy z konewki. Serce roście i z dziesięciominutowym zapasem ruszam na wspinaczkę wzdłuż wyciągu. Słyszę narzekania innych zawodników, ale wyłączam się i prę do przodu. Niestety na zbiegu znów zawodzą mnie nogi. Zostaję w tyle. Godzę się powoli z myślą, że w schronisku skończę zawody. Dłużące się sześć kilometrów asfaltu pokonuję bardzo szybkim marszem. Próby biegu skutkują natychmiastowym skurczem. Walczę z bólem, ale idę. Jestem spóźniony tylko trzy minuty. Chyba ze względu na bliskość mety dostaję od sędziów szansę.
Jeszcze chwilę wcześniej kończyłem bieg pod schroniskiem. Teraz dostałem dziką kartę, żeby jednak dotrzeć do mety. Wygrać ze sobą. Z bólem. Ze skurczami. Udowodnić sobie, że nawet jak jest ciężko to stać mnie na to. Chwytam butelkę wody i żwawo ruszam na ostatnie podejście. Na zbiegach zamiast nadrabiać znów jestem zmuszony maszerować. Wiem, że nie zdążę. Mijam dwóch goprowców. Robi się ciemno, a pomiędzy drzewami zaczynam dostrzegać światła Krynicy. Słychać szum głównej drogi. Zaczynają szczekać psy i nagle po ostrym zbiegu ląduję na asfalcie. Nie wiem skąd nagle czuję zastrzyk sił i energii. Ruszam biegiem, a ostatnie 200 m przyspieszam. Ludzie biją brawo i się uśmiechają. Widzę, że przede mną składają właśnie matę z pomiarem czasu… Przebiegam linię mety! Jestem! Zawijają mnie folię. Odbieram gratulacje. „Która godzina?” – pytam. „20:09” – słyszę…
Jest medal. Okruszek i Tymianek wiwatują. Mańka pewnie podskakuje w brzuchu. Mnie też rozpiera szczęście, bo się udało. Bo pokonałem ten dystans, który dla wielu wydaje się niewyobrażalny. Emocje jednak opadają, a w ustach pozostaje gorycz dziewięciu minut. Jeden zbieg? Zaciśnięcie zębów i rozbieganie skurczu? Lepiej nie zawracać sobie tym głowy.
W niedzielę pobudka wcześnie rano. Zawiązuję buty i staję znów na starcie. Obok mnie Tymianek z dumą ogląda swój numer startowy i chip założony na but. Strzał z pistoletu i ruszamy. Pół dystansu na własnych nogach, pół na rękach u obolałego ojca. Na ostatnich metrach wyprzedzamy jeszcze „konkurentów” i tym razem jesteśmy w limicie. Fantastyczne 109. miejsce! Ależ wyścig. Medal na szyi – „taki jak ma tata”. Pierwszy (mini)maraton zaliczony. Teraz chwila sławy – rodzinne zdjęcia. Dumnie prężymy się prezentując nasze krążki. Jego złoty, a mój srebrny. Taki znak, że za rok trzeba wrócić i pozbyć się tych piekących serce dziewięciu minut.