Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)
„ Z wilkiem przez 7 Dolin”
Jego zielone oczy patrzą na mnie. Jarzy się w nich siła i bezinteresowność.
To spojrzenie nie jest wrogie. Mam nawet wrażenie, że widzę w nich uśmiech, łagodny
i przyjazny. To zielone oczy wilka. Przed chwilą obserwowałem, jak lekko i zwinnie porusza się w swoim środowisku. Tak niewiele mu trzeba, by przetrwać, by być szczęśliwym.
Bo przetrwać w tym świecie, świecie prostym i pięknym, znaczy szczęście. Wciąż mam przed oczyma obraz smukłej, szarej sylwetki, długich i silnych nóg, które jak nożyce tną powietrze cyk, cyk, cyk, cyk… i cała postać posuwa się naprzód. Jego ruchy są niewymuszone i tak naturalne, iż wydaje się, jakby wilk tworzył całość z otaczającym go światem.
Tak, sam stanę się jak wilk. Lekki i naturalny w swoim biegu. Bez napięcia i zbędnych oczekiwań. Po prostu biec do przodu, zatracić granice między biegnącym i otoczeniem, stać się jednością. Oto mój sposób, by pokonać samego siebie, by pokonać dystans 100 km w górach.
Sen jeszcze majaczy mi w głowie. Gdzieś po lewej stronie wyłaniają się góry na tle różowego nieba, dokoła lekko szumi las. Jestem u siebie, bezpieczny i spokojny. Zostawiłem za sobą całą podróż, kurz drogi i duszność miasta. Zostawiłem napięcia kontaktów międzyludzkich, cały ten gwar i udawane emocje. Teraz liczy się tylko to, co rodzi się gdzieś w środku, w samym sercu mojego istnienia, ten pierwotny imperatyw, który nakazuje mi być. Tak, po prostu być.
Właśnie budzi się ostatni dzień przed startem. Wszystko, co mogłem zaplanować
i przewidzieć, przemyślałem. Przygotowałem się też na ewentualne zmiany.
Reszta to żywioł – jakoś się ułoży.
I układało się.
Podróż autostopowa to przygoda. Podróż niepewna i jakże ekscytująca. A ja jeszcze tego samego dnia wieczorem wylądowałem na Krynickim Deptaku.
Spanie w lesie to przygoda. Sen przeplatany szelestem nocnego życia lasu. Woda źródlana, budząca swym chłodem o świcie i cichy brzask dnia wyłaniający się zza wzgórza. Światło obejmujące kolejne drzewa metr po metrze a wreszcie Słońce, czysta energia, która wchodzi w każdy zakamarek ciała, ogrzewa je i wypełnia życiem.
Gotowanie na żywym ogniu to przygoda. Ogień, żywioł ruchliwy i zdradliwy, a jakże czasem przydatny. Ogień dzieli mnie. Moja ludzka część cieszy się na widok ognia, szczególnie, gdy jest chłodno. Cieszy się, moje ludzkie ciało, kiedy ogień zwiastuje ciepły posiłek.
Ale buntuje się natura wilka, natura prawdziwa, która z empatią i zrozumieniem postrzega przyrodę. Dla dzikich zwierząt ogień to śmiertelny wróg i jasny sygnał: uciekać!
Bieg w górach to przygoda. Start w ciemnościach nocy, cichy i ograniczony do światła własnej czołówki. Zimowe gwiazdozbiory wiszące nad głową biegaczy, choć to koniec lata.
Początkowe tempo zbyt wolne dla ciała przywykłego do wysiłku, dla serca, które gotowe jest by pompować znacznie więcej krwi. Jeszcze nie teraz, jeszcze czas…
Świt pojawia się jakby znikąd. Czai się na stokach Jaworzyny i dopada niepostrzeżenie. Chłód poranka lekki w swojej rześkości ponagla, by puścić się ochoczo
w dół i zbiegać, co sił w nogach. Jeszcze nie teraz, jeszcze czas…
Pierwsze oznaki zmęczenia i asfaltowa droga, która zupełnie wybija z rytmu. Nogi buntują się i zaczynają żyć własnym życiem. Zapominam o wilku, moje ludzkie ciało, słabe
i krnąbrne, wreszcie dociera do punktu w Rytrze. Jednak kanapka, ciepła herbata i chwila relaksu czynią z ludzkim ciałem cuda.
Droga w górę, najpierw na Przehybę a potem na Radziejową to iście wilcza część trasy. Cieszę się, kiedy mijam kolejnych zawodników i motywuję się, kiedy wyprzedzają mnie inni. To właśnie tutaj, dwa miesiące temu, doznałem po raz pierwszy lekkości bycia wilkiem. Biegnąc z Przehyby pobłądziłem i z planowanego biegu półtoragodzinnego zrobiło się 3,5 h. Pożywiłem się wówczas borówkami i napoiłem wodą z potoku. Jak lekko byłoby żyć w lesie bez potrzeby gotowania, bez odzieży na każdą porę roku, bez całej cywilizacyjnej otoczki. Otoczki, która wynaturzyła się i stała się uciążliwą koniecznością. Bez niej, można by biec cały dzień jedząc i pijąc to, co daje natura. Wieczorem, owinąć się kokonem snów bezimiennych i pierwotnych; wtopić się w szelest leśnego runa.
Wreszcie Piwniczna Zdrój. Limity czasu majaczą gdzieś na horyzoncie. Ciało buntuje się po raz kolejny i pojawiają się pierwsze wątpliwości i pytania: po co?
Jak to: po co? Bieg to przygoda, szczęście i życie. Więc dalej, do przodu! Gdy czuję się zbyt spięty i znużony najpierw uśmiecham się gdzieś w środku, jakby do samego siebie, potem przenoszę to uczucie na zewnątrz. Jednam się z samym sobą i całym otaczającym światem, uśmiecham się do niego.
Cieszę się wspaniałymi widokami, zrywam jabłka, które rosną przy trasie, to dodaje mi sił i powoduje, że nie myślę o swoich słabościach.
Kiedy minąłem parking w Szczawiku i kawałek dalej uzupełniłem bidon wodą ze strumienia, wstępuje we mnie dzika moc. Jakaś siła pierwotna, jakby zostawiona na „czarną godzinę”, gdzieś w czeluściach mojego ciała. Z szybkiego chodu przechodzę w lekki bieg, potem szybszy i lżejszy. Znów jestem sobą. Znów czuję się wilkiem, który wszystko, czego mu trzeba, ma przy sobie. Istnieje tylko po to, by biec i sam staje się biegiem.
Za Bacówką nad Wierchomlą wpadam jakby w trans. Nic nie jest w stanie mnie już zatrzymać. Pochłaniam kolejne kilometry i kolejnych biegaczy.
Wręcz żałuję, że meta jest tak blisko i kończy się jakiś etap. Krynica, ludzie, którzy chcą przywitać takich jak ja. Szczęśliwy jestem i spełniony, jako człowiek i jako wilk.