Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)

Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)


Bieg 7 dolin 2013 - Gdyby nie herbatka... a może (najlepsza setka życia)

Zawsze po ciekawym wydarzeniu biegowym, które to cechuje się ... przełomem, czyli "życiówką " lub po przekroczeniu granic wytrzymałości osobistej, piszę jakieś sprawozdanie, opis biegowy emocji i wszystkiego co ważne, co przeżywałem, z reporterską precyzją nakreślam to, co się działo. Nigdy tego nie publikuję, myśląc i czytając podobne i najczęściej lepsze relacje... Ale w Festiwalu zadurzyłem się rok temu. Ujęła mnie jego prawdziwość, naturalność, klimat i piękno miasta. Rok temu nie miałem pojęcia o biegu 7 dolin. Zdecydowaliśmy się z kolegą na 35km. Po dobiegnięciu wypiłem 7 herbat z pragnienia... To wtedy powiedziałem sobie nigdy więcej, ale już w ten sam dzień widząc wbiegających "twardzieli", którzy przybijali "piątki"i tańczyli, zdecydowałem się na 100km. Ale czy dam radę? Dowiedziałem się, że żeby pokonać 100km trzeba biegać na tydz. minimum..."setke". Kiedyś to ja setki łykałem w barach bezproblemowo, a tu taka "niezwyczajna seta".

Dni mijały powoli, ćwiczyłem w dwóch zakresach docelowych: pierwszy - Krynica start roku, drugi to rekord w maratonie. Po rekordzie w marcu w maratonie zaczęły się wybiegania długie. Maratony traktowałem już treningowo. A "Rzeźnik" miał być próbą generalną, która nie pozostawiała złudzeń, że jednak się uda... Kilka wybiegań po górach, dużo asfaltu cztery razy w tygodniu i to miała być moja "podwalina" pod bieg. Było tego 300 km miesięcznie - mało, co dalej? Potem miał być "Chudy", lecz rwa kulszowa wyeliminowała mnie zupełnie. Z obawą spoglądałem w przyszłość... Byłem zdeterminowany, chciałem udowodnić sobie i kolegom, że dam radę.

        Przyjechaliśmy do naszego pensjonatu w Krynicy i właścicielka pyta "czy będzie pan w nocy spał?". O co "kaman", bo nauczona doświadczeniem lat minionych mówi, "że panowie pod wpływem nerwów chodzili całą noc, pili kawę i herbatę" - zaś ta herbatka... na dowód swoich słów pokazała pomieszczenie z czajnikiem i piłkarzykami. Dzień przed biegiem na 100km oświadczyłem się mojej kobiecie. Pomyślałem sobie, że być może jutro umrę albo nie dobiegnę, przez co Ona nigdy się nie dowie o moich zamiarach. Oświadczyny zostały przyjęte - czułem sie tak cudownie, ale czułem też lęk przed biegiem... Zazwyczaj przed takimi biegami mało śpię, nie inaczej było i tym razem... Panowie biegacze biegali po pokojach do pierwszej. Po trzech urywanych godzinach snu rześki i chętny jak gdyby nigdy nic wyskoczyłem z łóżka. Pierwszy raz w życiu miałem zamiar biec w leginsach! Ach ta Krynica, niebo na ziemi nie tylko dla biegaczy, pomyślałem... Rano było chłodno, może nawet zimno jak na tę porę, lecz Piotrek mój kolega biegł w krótkich leginsach, a ja ubrany byłem...za ciepło. Strzał i biegniemy! Już po 2 kilometrach było mi gorąco, potem organizm się wyregulował. Do szczytu Jaworzyny zleciało szybko, szybciej niż w poprzednim roku... Świt wspinał się fantastyczny, biegliśmy pasmem Jaworzyny i w którymś momencie zobaczyłem widok Tatr Bielskich. Chciało mi się płakać. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie jestem, ale to uczucie niesamowite mnie ogarnęło. Na Łabowskiej Hali "tankowaliśmy" około dwóch minut... Byliśmy szybcy, bez komentarzy - "jazda". Ja byłem o 20 min prędzej niż sobie planowałem. Obym nie przesadził - myśl "przebiegła mi mózg". Rozmawialiśmy z Piotrem, nastrój był dobry... Rok temu zastanawiałem się jak można biegać z kijkami, a one na mój kręgosłup były zbawienne - już w "Rzeźniku" z nimi się "zapoznałem". Koło 30km na szlaku pojawił się koń chyba na wykopki (jak się potem okazało) - aj przydałby sie taki konik... Biegłem w butach za 60funtów z 2009 roku! Pokonałem w nich 5 maratonów do końca 2011 roku. Biegło się super, na przepakach miałem ubrania, nowe buty, kupę bułek, słodyczy i coli. Zawsze pytałem swojego organizmu czego pragnie na "pit stopie" i z tą myślą wbiegałem na przepaki - z ułożoną taktyką niczym kierowca Formuły 1. Na 33km, już na asfalcie po ciężkim zbiegu, miałem problem z kurtką, kilka minut zajęło mi wyzwolenie się z jej ciepłoty, a wrześniowe słońce zaczęło już zbierać swoje plony. Tego dnia wyciągało moje sole z wnętrza bezlitośnie... Stan mięśni i ścięgien dobry - pomyślałem, a najbardziej obawiałem się ścięgien. Pomysł z wodą naturalnie gazowaną był niedobry... Mój refluks żołądkowy dawał znać - częste kolki, korki, gazy, beki itd. Wreszcie wyczułem mój żołądek - działał wtedy, gdy tętno było niższe niż biegowe w pierwszym zakresie, czyli gdy jadłem żołądek przyjmował i rósł jak balon, ale dopiero po kilkunastu minutach energia była we krwi. Przepak 4:09 - zdejmuję górę, zmieniam koszulkę, leginsy na krótkie. Skarpetki i buty Salomona zostają... nie włożę ich dzisiaj, może gdyby było mokro...Herbata, izo, rodzyny, pół bułki - patrzę na Piotrka i już gotowy, 11 min nieźle. Ruszyliśmy w nieznane sprzed roku rejony...

            Tak, jak myślałem teraz będzie najtrudniejsze podejście. Poznaliśmy z Piotrkiem chłopaka z Tarnowa, którego pozdrawiam, opowiedział nam całą trasę do końca - mówił coś o Wiercholmi... Potem miało się okazać, co miał na myśli... Jakoś zgubiłem Piotrka na pionowym podejściu - nie to było moim zamiarem... Na 40km poczułem lekki skurcz - wziąłem sól, popiłem colą, kabanos i dalej walczyć z kilometrami. Mój kolega z Tarnowa odleciał do przodu, strome podejścia z prześwitującym słońcem dawały w kość. Na 45km na Hali Przechyba była tzw. "agrafka" - super sprawa widzieć tych co przed tobą i tych co za... Wiedziałem, że muszę ograniczyć do minimum postój - tu mogę nadrobić jak w F1:) Spotkałem Piotra - był jakieś 5min za mną. Sport tracker pokazywał o 5km więcej - ha ha uśmiałem się, całe szczęście zapytałem gościa z Garminem, który mamy, a on chyba walnął "już prawie 50km". Patrzę na czas a tu 6:35, czyli może będzie poniżej 14 godzin? Wolne żarty, najgorsze miało nastąpić... Gdzieś w tych okolicach zobaczyłem drugi raz Tatry Bielskie - płacz ujął mnie ponownie i dobiegłem do kolegi z Tarnowa. Znowu trochę pogadaliśmy i sru na 60km - 7:52. Teraz zbieg do Piwnicznej - widoki cudne, piękne miasto... zachwycony zbiegałem uskrzydlony, choć słońce pokazywało swoje prawdziwe oblicze... Czuję znowu nadchodzące skurcze,  wrześniowe słońce wykańcza mnie, przystaję... trochę idę... tak docieram do przepaku. Para mieszana "Rzeźników" biegła przede mną, a raz za mną - oni byli wyznacznikiem mojej dyspozycji. Przepak 8:28, coś koło tego, tylko skarpety i koszulkę zmieniam - cenię sobie biegowy minimalizm. Wiem, że wiele rzeczy było mi niepotrzebne. Może gdyby było mokro to kto wie...

            Nie siadam w ogóle to moja zasada, 10 min, cola ćwierć bułki, bo już rosła i jazda dalej. Zaczęły się mordercze wspinaczki i zbiegi, co rusz musiałem uważać na skurcze łydek... ścięgna czy też rwa kulszowa dawały też znać o sobie. Wyobrażacie to sobie - musiałem jak kierowca F1 na każdym zakręcie ustawiać optymalnie bolid mojego ciała, niestety nie miałem kontroli trakcji :) choć było sucho. Na 77km juz siadłem - złamałem zasadę... dobrze, że dziewczyny podawały wszystko do ręki ...Wcześniej mieszkańcy obok trasy mieli wykopki - stąd  ten konik na 30 km. Pamiętam, że jakiś biegacz prosił o zwykłą kranówkę. Gdyby nie herbatka chyba bym się wycofał... Zastanawiałem się, gdzie jest Piotr. Na przepakach meldowałem się około 1,5godz. przed limitem. Ale najgorsze było dopiero przede mną. Zaczęliśmy wspinaczkę na górę wyciągu narciarskiego - takie Alpe Cermis dla narciarzy biegowych. Mając kijki miałem dużo skojarzeń z tą dyscypliną. Para "mieszana" rzeźników wyprzedziła mnie na dobre, co w równomiernym stopniu oznaczało dla mnie, że słabnę. W ślamazarnym tempie raz po raz wyprzedzałem pewnego gościa, a on mnie ciągle coś gadając... Jest szczyt! ale to był tylko początek końca! Zbieg był tak śliski jak nigdy. Nie myślałem, że pomimo tak suchego upalnego dnia wywrócę się jak na lodzie. Na szczęście oprócz bólu mięśnia bocznego w kolanie nic więcej się nie stało. Potem wolałem biec trawą... Po zbiegu był Szczawnik, tam nasz znajomy, wspaniały ultramaratończyk kibicował. Tu dzieci dawały wodę, zmoczyłem zbawienną czapkę z Piwnicznej - i tak zjarałem się na murzyna... Ostatnie podejście - teraz wolałem podchodzić pod górę niż zbiegać - tak mi się odmieniło... dobrze, że szybko przebierałem kijkami. 5km do góry asfaltem - byłem zdziwiony łagodnym podejściem, ale nie miałem już siły biec. Na 88km totalnie wykończony napiłem sie 5 kubków herbaty i zjadłem dużo rodzynek - musi wystarczyć pomyślałem i w drogę...

            Piotrek zadzwonił - wycofał sie ze względu na palce...na 70km. Jeszcze 3km do ostatniego szczytu i jest Runek. Jeszcze kilka słów z gościem z Ustronia i można zbiegać do wymarzonej mety. Zadzwoniłem do mojej ukochanej "Kochanie będe za około godzinę" - mam nadzieję, ale co to? Nie mam siły... idę... Kurcze, może uda mi się pobić 14godzin. Biegnę z bólem w mięśniu bocznym... Znowu Justyna Kowalczyk mi się przypomina "po 30km całe ciało boli jak ból zęba". Na 95km musiałem zboczyć za potrzebą, biegłem sam od szczytu - cisnąłem jak szalony... już widziałem w dolinie Krynicę... kiedy koniec? Dobrze, że trasa tak super oznaczona. I gościu nagle mnie wyprzedza - ja mówię "pozazdrościć", a on "biegnę na zbity ryj", też tak bym chciał - pomyślałem... I sunę, i nagle słyszę głosy, klaskanie, jest! Boże! Jest! Zbiegam koło jakieś działki i widzę strażaka - tak to jest to, wszyscy kibicują, pędzę - zakręt, policjanci i kolejny zakręt, wspaniali strażacy kibicują i wybiegam na prostą... Ludzie biją mi brawo, a ja frunę... zero zmęczenia i każdemu dziękuję - widzę las rąk wyciągniętych i spikera, który mówi moje nazwisko. Przybijam piątki i tańczę - jestem jak szalony! I MEDAL! I czas 14:08:04!

            Teraz zauważam najważniejszą osobę w moim życiu, wpadamy sobie w ramiona i płaczę jak dziecko... Kosmiczne uczucie, lewitacja na ostatnich metrach... Żołądek sprawność odzyskał po około 2-3 godzinach. Usnąłem dopiero o 3 nad ranem, spalony na murzyna i zobolały jak po walce bokserskiej niczym Rocky Balboa :) Czułem się jakbym zdobył tytuł mistrza świata i to tu w Krynicy:) To była setka mojego życia. Za rok też wystartuję - tylko żeby była herbatka...

            Na chłodno: co z tego biegu wziąłem dla siebie? A więc: za mało biegania i ćwiczenia albo za szybkie tempo... ale jak już "poczuję krew" to walczę i to mnie gubi, ale nie zawsze...Wnioski - brak techniki, brak mięśni dostatecznie silnych przez co absorbowane są ścięgna. Za mało ćwiczeń na łydki i pośladki...i dwugłowe ud. Oraz ograniczyć do minimum przepaki - minimalizm niezbędny...

            Po kilku dniach Piotr dowiedział się o oświadczynach od osób "trzecich" i powiedział "Już wiem czemu ci się tak dobrze biegło":)

 


Podziel się: