Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)
Czuję gorączkę, mimo że znajduję się w pomieszczeniu iście chłodnym. Siedzę na trybunie lodowiska i słucham komunikatu organizatora. Dyskusja o skróconym limicie czasu, wywołuje u mnie gęsią skórkę dokładnie wszędzie. Obawy innych o ukończenie biegu i tych co znają trasę, rodzą w mojej głowie pytanie:
- Co ja tutaj robię?!
- Za późno! – Wcale mi nie do śmiechu, gdy stwierdzam, że nic nie da się już zrobić. To tej nocy startuję z miasta w góry, by wrócić po 100 km w to samo miejsce.
– Zupełna abstrakcja – mam takie wrażenie, gdy patrzę na mapę z trasą biegu. Robi się późna godzina, a w powietrzu zalega niecierpliwość zawodników, którzy chcą jak najszybciej położyć się spać. Ja muszę jeszcze spakować plecak i przepaki. Czuję uciekający czas, coraz większy stres i nie pojmuję czemu sama sobie to robię. Dopada mnie chwila słabości, dalej zwątpienia w swoje chęci i siły.
- Ostatni raz! – rzucam obietnicę, by jednak było dobrze. - Spróbuję - Z taką myślą usiłuję zasnąć w sali pełnej skołatanych myśli niejednego biegacza.
Budzę się wcześnie, zaś na Deptaku dopiero co staję gotowa do biegu i po chwili już start. W środku nocy opuszczam uśpioną Krynicę i zaczyna się pierwsze przewyższenie. Na ciemnym tle miasta budzi zachwyt setki świetlików, czym są zapalone czołówki biegaczy. Nad nami rozgwieżdżone niebo…
- Jaki obłęd!
Pod osłoną nocy porywam się sięgnąć po jedną, z czego radość i szaleństwo przepełnia mnie po wskroś, i zabiera w dalszą drogę. Pierwszy zbieg po wąskiej ścieżce tylko w tempie innych zawodników, chyba że prawie po krzakach mogę kogoś wyprzedzić.
– Niepotrzebne ryzyko! Niejeden zbieg przed Tobą! – próbuję powstrzymać w sobie nieodpartą chęć szybszego zbiegania z wiatrem w oczach. Pracuję mocno na Jaworzynę, jest w górę ale krótko. Wychodzę wyżej ponad mgiełki okalające doliny, gonię wschodzące słońce…
W zasadzie na grani Beskidu Sądeckiego jest płasko – moje wrażenie po Biegu Granią Tatr. W tym przekonaniu szybko mijam Runek i podziwiam w biegu właśnie ich panoramę. Piękny widok z okien ma wysoko postawiony dom, a rozwieszona na sznurkach bielizna maluje obraz… można żyć pięknie! A ja cieszę się z okazji bycia choć przez chwilę w jego pięknym ogrodzie. Oczarowana, jak zaczarowana biegnę. Już wita mnie Schronisko na Łabowskiej Hali, i już biegnę w dół, aż w wilgotnych rękawkach czuję przeciąg. W pędzie pokonuję zbieg do Rytra, a wszystko wokół traci na ostrości. Z zamazańców wyrywam się na płaskim odcinku, z chwilą wytchnienia na przepaku. Kolejne mocne podejście z agrafką do Schroniska Hala Przehyba zaskakująco szybko mija, jest moc i jej ukryte pokłady. Mijam dalej Radziejową, cudownie tu być i zakochać się w górskim widoku! Przez trasę biegu niespiesznie przechadza się stado owiec, których dzwonki zagrzewają do walki o kolejną górę. Zasłyszana melodia płynie z uszu do serca, tak mogę ją dla siebie zatrzymać. Niebawem zbiegam i wyprzedzam. Mój ulubiony odcinek, niewygodne płyty ostro w dół, pozwalają wykorzystać teren i mieć frajdę z rozwijania prędkości, bez potrzeby hamowania. Mam świadomość zamazanej rzeczywistości. Na szczęście jest pas dla wolniejszych i drugi dla tych z mocniejszym gazem. Jak dla mnie autostrada! W ekspresowym tempie jestem z wysokiej góry na dole w Piwnicznej w czasie lepszym niż zeszłoroczny.
Wkraczam w nieznane, ale szybko przekonuje się, że im dalej tym lepiej. Ja ciągle w biegu, inni tutaj w słońcu mają właśnie odpoczynek. Chłop na kopie siana właśnie wyciąga swoje zapracowane ciało. Baba nad wiaderkiem pochylona tylko siedzi. Nawet dzieci wydają się być w bezruchu na tym ciepłym polu. Hej, do przodu mnie wyrywa, mimo że leniwe popołudnie trwa. Uśmiecham się do siebie nie zwalniając wcale:
- To ja popracuję na Wasze odpoczywanie.
Zatem mam okazję, bo przede mną niesamowite podejście. Stromy stok atakuję w pełnym słońcu dla tych co wykonują ciężką pracę. Mozolnie, ale z uporem zbieram dowody na to, że człowiek jak chce to może. W górze jak spojrzeć dla wygodnych pracuje wyciąg. Tuż obok mnie biegnący kolega zada pytanie i to całkiem poważnie:
- Po co płacić za wjazd, jak szybciej jest na nogach?!
Z uśmiechem na ustach kończę wspinaczkę i zbiegam żwawo, choć wyłączam beztroskie puszczanie kroku. Luźne kamienie na szlaku narciarskim mogą z łatwością pokonać zawodnika. Jednakże ostrożnie zbiegając też mijam biegaczy.
- „Pyk, pyk, pyk! Tak zbiega Milena” – krążą teraz legendy.
Następnie mijam również w dobrym tempie szpaler gromkich braw od wycieczki, która z dołu mogła obserwować moje poczynania. Po szczęśliwym zbiegu znajduję w sobie jeszcze więcej energii na ostatnie podejście. Ostatni punkt żywieniowy w Bacówce nad Wierchomlą zastawia na mnie czasową pułapkę, oferując herbatę z cytryną.
- Dobry smak… - rozwodzę się nad nim przy każdym kolejnym łyku. Zaskoczona ucztą w tym miejscu, zapominam o biegnącym czasie i pozwalam sobie na ten rarytas, jeden kubek i drugi. Przytomnieje w końcu, gdy widzę współzawodników pędzących dalej. Oni są świadomi bliskości mety, zostało tylko 12 km. Ruszam w końcu i ja z kopyta.
– Nie mogę tego popsuć! Nie aż tak bardzo!
Już nie oszczędzam nikogo na miękkim i łagodnym zbiegu. Coraz bardziej do głosu dochodzi to miasto, do którego tak spiesznie zdążam. Rozwijam siebie w pędzie i wypadam z leśnej ścieżki na ulicę. Otrzymuję brawa z każdej strony, tak wita mnie Krynica. Piękno miasta rekompensuje pozostawione w oddali to na wysokości. W zachwyt popada każdy, kto mija na skrzyżowaniu panią policjantkę. Kieruje ruchem na obcasach, w nieskazitelnym mundurze i akuratnej spódniczce do kolan.
- Bogini harmonii…
Ostatnia prosta to ja i dla mnie kibice. Wielka wrzawa i wspaniały wiwat, bo osiągam linię mety! Finiszuję w dobrej kondycji, jeszcze przyspieszając, po 13 godz. 49 min. i 38 sek. od startu. Otrzymuję medal i choć ciężki na szyi nie dowierzam, że za mną już 100 km biegu po górach. Ale przynajmniej wiem:
- To jest mój bieg! I taka przyjemność, tylko na Festiwalu w Krynicy!