Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)
1988 rok
Mały brzdąc ledwo unosi tyłek do góry. Raz, raz- cała rodzina ostro dopinguje, jakby malec był co najmniej pierwszym człowiekiem, który zaraz ma dotknąć stopą powierzchni Księżyca. Ech, nic z tego... Klap- pupa opada z głośnym klaśnięciem na śliską podłogę. Rodzice jeszcze nie wiedzą, że podniesie się dopiero za dwa lata. Dzisiaj nic z tego nie będzie. Dysplazja stawów biodrowych skutecznie unieruchomi malca na długi czas, ale nauczy go też walki od początku do końca.
24 lata później
Stare spodnie od dresu mamy, licealne trampki i zacięta mina. Jedno kółko wokół parku, przyspieszony oddech i tętno przedzawałowe. Dobra, dam radę, jeszcze jedno okrążenie i koniec, na pewno koniec. Okropna zadyszka i przystanięcie. No, nie dam rady, choćby nie wiem co. Nadwaga, niezdrowy tryb życia, zarywanie nocy i brak troski o swoje zdrowie nie tworzą sprzyjających warunków do przebiegnięcia choćby kilometra wokół osiedlowego skweru.
Następnego dnia drugie podejście- budzik dzwoni o 6:00. Za oknem pada ulewny deszcz i wieje wiatr. Większość ludzi biega przecież na wiosnę ! Jest wrzesień 2012 roku. Stosunkowo nieładna jesień. Właśnie wtedy rozpoczęłam prawdziwą przygodę z bieganiem.
Wrzesień 2013. Krynica- Zdrój. Trasa ultramaratonu - Bieg Siedmiu Dolin.
Biegnąc równym tempem przez 4 godziny 34 minuty i 42 sekundy powyższe wspomnienia stawały mi przed oczami. Dokładnie rok temu pierwszy raz ubrałam znoszone tramki i kompletnie nieprzygotowana fizycznie, kondycyjnie i mentalnie, wyszłam na ścieżkę, aby wzorem innych ludzi- trochę pobiegać, żeby nie mieć zadyszki przy wychodzeniu na 4 piętro z zakupami. Wciągnęło mnie całkowicie. Asekuracyjne myślenie podsuwało mi następujące obrazy- spokojnie, spokojnie, skończy się ciepła jesień, to i ochota na bieganie Ci przejdzie. Nie przeszła. Wraz z pierwszymi opadami śniegu, letni biegacze zniknęli z tras. Zrobiło się pusto. Mój wewnętrzny wyścig rozpoczął się. Po kolejnych zapaleniach ścięgien w stopie, osłabieniu prawego stawu biodrowego (pozostałości po dysplazji), utracie paznokci u stóp, nigdy nie myślałam- trzeba to skończyć, moje ciało się po prostu się do tego nie nadaje. Każda "porażka" dawała większego kopa. Trudności w pracy, domu, kolejne źle ulokowane nadzieje i uczucia- wszystko to było wodą na młyn moich treningów. "Czasem po po prostu trzeba" słowa Scotta Jurka powtarzałam sobie jak mantrę.
Podejście do Biegu 7 Dolin było prawdziwym wyzwaniem. Za mną dopiero dwa półmaratony i kilka biegów ulicznych na 5 i 10 km. Znajomi pukali sie w czoło, mówiąc- po co Ci to? Nie dasz rady, zdrowie stracisz na tym bieganiu i nic z tego nie masz.
Kupiłam czołówkę, zapakowałam plecak i prosto z pracy pojechałam, żeby pobiegać w Krynicy. Do ostatniej chwili nie byłam przekonana, czy to robić. Bieg górski dla takiego laika to nie byle co. Po cichu, żeby o 3:30 nie budzić współlokatorów, ubrałam się i zapakowałam sprzęt. Czasem po prostu trzeba- pomyślałam i wyszłam na start.
Na trasie dokładnie ta sama gonitwa myśli, co rok temu w parku- nie dam rady, już dalej nie ma to sensu. Robię tylko pierwszy punkt kontrolny i kończę. Tylu tu zawodowców, przyszłam się ośmieszyć.... I wielkie zdziwienie- potrafię ich wyminąć. Kobiety, mężczyzn. Patrzę na ich świetnie przygotowane ciała i wtedy myślę- nie dam się, biegnę dalej. Po drodze wybiegany maratończyk pyta mnie, na jaki czas dzisiaj tutaj lecę. Nie zapomnę jego wielkiego zdziwienia, gdy usłyszał, że po prostu chcę to ukończyć, że nie liczę na dobry czas. Dopiero kiedy on pomyślał o mnie, jako o biegaczu, ja też w myślalach zaczęłam tak siebie nazywać.
Na 36 kilometrach pięknych widoków utkanych z porannej, różowej mgły, wczesnopołudniowego słońca i przejrzystego nieba- walczyłam. Z nocą, górami, zawodnikami z Polski i reszty świata, ale przede wszystkim ze sobą. Szybkie zmiany tętna, niski poziom żelaza przed startem i kontuzja odcinka lędźwiowego na dwa tygodnie przed Krynicą nie wróżyły niczego dobrego. Życie biegacza jest jednak nieprzewidywalne, jak pudełko czekoladek (albo lepiej- batonów energetycznych).
Po długim, stromym zbiegu, w czasie którego wszyscy modlili się o jakikolwiek, choćby najbardziej stromy podbieg, zobaczyliśmy Rytro. Za plecami usłyszałam- dzięki Bogu. Wtedy po raz kolejny zroumiałam, że nie tylko ja bałam się tego biegu i, że nie tylko ja trochę musiałam, przede wszystkim przed sobą poudawać Wonder Woman, żeby ze środka przypadkiem nie wyskoczył ten przestraszony królik
Kilometr przed metą stał chłopak z medalem na szyi. Wiadomo było, że skończył bieg, dopingował pozostałych. Rzucił nam- dacie radę, zostało Wam mniej niż kilometr, rzut kamieniem.... Pomogło!
Zobaczyłam metę i wiedziałam, że to zrobiłam. Zapiszczał ostatni punkt kontrolny, dostałam medal, usiadłam na trawie i rozpłakałam się, jak małe dziecko. Królik wyszedł ze środka, pomachał do Wonder Woman i powiedział - byłaś najlepsza!
Kochana Krynico! Biegnę dalej!