Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)
45 lat
14 miesięcy biegania
5 kg upartej nadwagi
Jest 03:50 kiedy zdyszane wpadamy na deptak krynicki, wypełniony podnieconym tłumem
ultrasów i przyszłych ultrasów. Przebieramy się, dajemy worki do depozytu, toaleta. Jeszcze wlać
wodę do camelbaga, nałożyć czołówkę. Ci co na stówę już wystartowali. Przymocować czipa,
przypiąć wielgachny numer startowy. Już wyruszyli ci, co biegną 66 km. Wychodzimy na zewnątrz,
teraz tylko zapiąć plecak i.....nie do wiary. Zamek się zepsuł! Ten z przodu, ten który sprawia, że
plecak jest plecakiem do biegania, bo nie kolebie się przy każdym kroku! Nie wiem co robić, chyba
ząbek jest przekrzywiony, nie widzę dobrze, jest ciemno....nagle czuję, że w Krynicy zabrakło
tlenu, a temperatura wzrosła do 40 st... nie ma czasu na nic..... na kilka sekund zapadam w stupor.
Olśnienie! Odpinam agrafkę z numeru startowego i ..... start! Biegniemy! Gdzieniegdzie stoją
kibice, o czwartej nad ranem powychodzili z domu i dopingują. Już biegnąc udaje mi się złapać
końce plecaka i spiąć je agrafką. Problem z głowy, biegnę, i...
Jest niesamowicie, nieziemsko, czołówki wydobywają z ciemności odblaski na butach, kurtkach
i plecakach tych, co przede mną. Powietrze przesycone aromatem górskiej nocy, wszystko jest takie
inne, czyste, osobne. Adrenalina buzuje mi w żyłach, a jednocześnie jestem w środku dziwnie
wyciszona.
Po raz pierwszy mamy pokonać taki dystans- 36 km. I to jako etap biegu ultra! Startujemy we dwie,
a cel przyświeca nam jeden: dobiec, dojść, w najgorszym wypadku dopełzać do mety w Rytrze.
Wbiegamy w las. Zaczyna się podbieg, do tej pory byłyśmy na końcu, teraz pomalutku
zaczynamy wyprzedzać. Krok za krokiem, trochę biegniemy, trochę idziemy, jest jeszcze dużo siły.
Stawy na początku są zesztywniałe, wyczuwam lekki opór organizmu nienawykłego do ruchu o
takiej porze.
Po kilkudziesięciu minutach mrok zaczyna się przerzedzać, wyłaniają się niewyraźne linie
dalekich pasm Beskidu, między drzewami sączy się szarość.
Świta.
Zdejmujemy czołówki i widzimy jak w górach rodzi się nowy dzień. Biegniemy jeszcze
chwilę i jesteśmy na Jaworzynie.
To banalny zwrot, ale naprawdę- widok jest niezrównany i zapierający dech. Łagodnie zaokrąglone
grzbiety gór kąpią się w różowej świetlistości, z drugiej strony widać zarys Tatr. Fotografia ani
obraz nie odda tego cudu natury, żaden opis także, żadne tysiąc słów. Jestem szczęśliwa.
Kontemplacja urody tej mistycznej chwili nie trwa długo, przecież jesteśmy na zawodach.
Biegniemy dalej, ale wzruszenie zostaje i wzmacnia się jeszcze pod wpływem niezwykle
urokliwego kawałka trasy, który przemierzamy za kilka minut. Na szczęście moja przyjaciółka Roxi
jest teraz kilkanaście metrów przede mną i nie widzi, że w oczach mam łzy. Nie umiałabym jej
teraz, w biegu, wytłumaczyć w krótkich, żołnierskich słowach, że nic się nie dzieje, nic mnie nie
boli, ot po prostu tak bardzo cieszy mnie życie.
I już kolejne etapy- punkt odżywczy na Hali Łabowskiej- tak wybornej herbaty nigdy nie piłam,
a już na pewno nie z plastikowego kubka. 23 km za nami!
Zaczynają się zbiegi, nasza specjalność.
Zbiegamy mocno, mijamy biegacza za biegaczem, grupę za grupą. Czuję satysfakcję, słysząc
komentarze zaskoczonych facetów "widzieliście coś takiego...", bo wiem że patrząc na mnie na
starcie, wyprzedzając na podbiegach nie do końca czasem traktują mnie jak poważną rywalkę.
Leginsy w różowe zygzaki, włosy poprzetykane siwizną, zaokrąglone kształty nie zwiastują tej
pantery, która budzi się we mnie na zbiegach. Pozory mylą, drodzy panowie, lewa wolna! Kiedy
zbiegam, nic dla mnie nie istnieje poza zbieganiem, nie odczuwam bólu ani zmęczenia, nie myślę o
niczym. Pikuję.
Zaczyna się stromizna, nie da się już ostro biec, a w końcu w ogóle nie da się biec- to już
trzydziesty kilometr, pojawia się wyczerpanie, odzywają się kolana, paznokcie, czworogłowe.
I nagle- asfalt i Rytro.
Najpierw w dół, potem już płasko, ale jakoś tak.....zadziwiająco ciężko. Jeszcze trzy i pół
kilometra- i ten etap dłuży nam się niemiłosiernie. Skończył się przyjemny cień lasu i przyjazne
stopom nawierzchnie......Do mety tak blisko, a tak daleko.....jakiś most, jakiś sklep, jakiś
zakręt.....co chwila przechodzimy w marsz, potem ciut podbiegamy.....ktoś mówi, że jeszcze tylko
kilometr i bije brawo, mija nas paru biegaczy. Znowu ktoś mówi, że jeszcze kilometr.....czas i droga
dłużą się okropnie.... mety nie widać.
Wreszcie....słychać przenikliwy dźwięk. Jest mata gdzieś w pobliżu.....dostajemy szwungu na
ostatnich kilku metrach, skręcamy z chodnika na łąkę i jest – mata-meta! Koniec!
Jest 09:10, bieg trwał 4h 48min.
W sekundzie znika ból i zmęczenie, pojawia się euforia! Panowie z kamerą kierują się w naszą
stronę, ze swadą celebrytki wypowiadam się, jak było pięknie, jaka cudna trasa, i pozdrawiając
trenera szczerzę zęby w uśmiechu. Ech, to parcie na szkło...Podchodzę do stołów z jedzeniem i od
razu włącza mi się chytra baba z Radomia, ja chcę i banana i rodzynki i herbatniki i wszystko co
jest do picia. Padamy na trawę i nie rozpinając agrafki plecakowej wysyłam sms-y do znajomych,
którzy może jeszcze nie powstawali z łóżek.
Radość nie mija w autokarze, ani na deptaku gdzie kibicujemy kolegom biegnącym Życiową
Dychę.
Nie wypłukuje jej prysznic u zaprzyjaźnionej pary, nie wymasowują jej przystojni masażyści.
Tej radości nie zostawiamy w Krynicy. Zabieramy ją do Krakowa, i wiem, że już w nas zostanie.
Już nigdy nic nie zmieni tego faktu, że przebiegłyśmy te 36 km.
Bieganie to magia przemiany. Może ktoś powiedzieć- a cóż to jest 36 km.
A ja wiem, że po ich przebiegnięciu jestem kimś innym. Lepszym i silniejszym. Na tyle pewnym
siebie, żeby marzyć, że za rok podejmę następne wyzwanie i wystartuję na 66.