Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi uliczne)
Nie ukrywam, że po powrocie z Dolomitów miałem mały niedosyt. Wszak do Lavaredo Ultra Trail przygotowywałem się na pokonanie ponad 100-kilometrowej górskiej trasy, a po skróceniu jej przez organizatora z powodu załamania pogody wyszło "tylko" nieco ponad 85. Nie to, by zaraz sobie włosy z głowy rwać (w sumie i tak nie ma ich już tam za wiele), że kilkumiesięczne przygotowania poszły na marne. Ale czułem, że te 100 km jest w moim zasięgu. Tak zaświtał mi pomysł, by spróbować ponownie i zmierzyć się z tym dystansem na Biegu 7 Dolin.
Niestety, wraz z kolejnymi letnimi startami - Wielką Izerską Pętlą i Maratonem Karkonoskim – doigrałem się kontuzji. Diagnoza: "Cechy uszkodzenia mechanicznego proksymalnego przyczepu rozcięgna podeszwowego..." – nie pozostawiła żadnych złudzeń i z żalem musiałem odpuścić na jakiś czas bieganie długich dystansów.
Z wyjazdu do Krynicy jednak nie zrezygnowałem. Postanowiłem, że pojadę tam jako kibic. Choć nie ukrywam, że nie lubię siebie w tej roli. Luuuudzie!!! No znaleźć się w centrum świata biegaczy i nie móc biegać!!! Jasny gwint!!! To dopiero boli!!!
W sobotę była Życiowa Dziesiątka Taurona. Start o 12:00. Poszliśmy z Marysią wcześniej na miasto po jakieś zakupy. Po drodze myślałem, że się "okocę". Wszędzie pełno biegaczy, od rana już jakieś zawody. No szał. Pomyślałem więc, że przebiegnę sobie tą dyszkę. Ot tak, towarzysko chociaż. No nie będę przecież stał i się gapił jak inni biegają. Nawet robiąc zdjęcia. Nie zdzierżę. Wstąpiłem zatem nieśmiało do biura zawodów, by zapytać, czy mogę przepisać swoją opłatę za B7D na ŻD, czyli ze 100 km na 10 km… Takie tam, jedno zero mniej. Co będzie to będzie. Oczywiście nie było z tym żadnego problemu. Znaczy się los tak chciał i to jego sprawka, jakby co! :)
Wystartowaliśmy. Pierwszy kilometr trudno było nazwać biegiem. Na starcie stanąłem daleko od czuba peletonu i teraz bardziej tuptałem w pionie niż w poziomie, taki ścisk. Po jakichś 100 metrach nagle peleton niemal stanął w miejscu. Ktoś z boku rzucił: "No to po życiowej dyszce".
Z założenia nie spoglądałem na zegarek, by nie stresować się swoim żółwim tempem. Czułem jak wychodzą braki treningów szybkościowych. W końcu do biegów ultra nie potrzebne mi były przebieżki, czy katowanie interwałów. Dlatego też specjalnie nie dziwił mnie ciężki oddech, czy nogi jak z ołowiu. Od samego początku bez przerwy czułem tą chorą piętę, ale ból nie narastał. I póki co właśnie to było najważniejsze. Przebiec i nie zrobić sobie krzywdy.
Gdzieś w okolicach 4 km dopadłem Rysia. Ależ ten chłopak dzisiaj śmigał! Wydukałem krótkie: "No pięknie!", na co Rysiu: "Za szybko zacząłem!" No tak, jak się staruje z jednej linii z "keniolami" to trudno nie pędzić. Wbiegając do Muszyny, na siódmym kilometrze ujrzałem przed sobą Marysię. Słońce zaczęło przygrzewać niemiłosiernie. Pogoda była wymarzona, ale na leżaczek nad wodą, a nie bieganie. Po chwili śmignął koło mnie Zikom, pozdrawiając mnie i pytając gdzie Marysia. "200 metrów przed nami, leć! Dogonisz ją!" - odrzekłem. "Lecę! Może zdążę się jeszcze przywitać!" - usłyszałem w oddali.
Marek zdążył. Ja nie dałem rady, ale byłem tuż tuż. Czas netto: 40:57, tylko o 2 sekundki gorszy od Marysi. Dopiero teraz do mnie dotarło, że ja wcale aż tak wolno nie biegłem!! Po kilku chwilach na metę wpadł również mój ból pięty. O rety!!! Mam za swoje! Ledwie kuśtykałem, ale byłem szczęśliwy i udawałem, że jest OK ;)
W niedzielę o 8:30 wystartował Koral Maraton. Limit 5,5 godziny na trudnej górzystej trasie - suma podbiegów ponad 450 m i tyleż zbiegów. Wspólnie z Radkiem i Miłoszem wdrapaliśmy się na "Romę", ostatnie wzniesienie przed metą, by tam w okolicach 39 km podopingować Marysi. Tuż przed szczytem wzniesienia ujrzeliśmy grupkę pędzących maratończyków, a w niej Marysię i zawodniczkę ze Słowacji, z którą dzień wcześniej niewiele przegrała na dyszkę.
Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie. Przyszło mi na myśl, że zamiast robić zdjęcia nakręcę film. Później zadziałał instynkt, zwykły odruch - uciekają, to goń! I pogoniłem, zapominając o swojej kontuzji i o tym, że przecież jestem zupełnie nierozgrzany do takiego szybkiego sprintu. Ale musiałem to nakręcić. Wiedziałem, że będzie walka. Ba! Byłem tego pewien! Znam Marysię i wiem, że takie ściganie bardzo lubi, zwłaszcza na trudnych trasach.
Tempo momentami schodziło poniżej 3:40 min/km. Nie było łatwo utrzymać kamerkę stabilnie przy tej prędkości, stąd obraz trochę podskakuje w rytm moich kroków. Ale z drugiej strony dodaje to nieco dynamiki i w połączeniu z moim sapaniem każdy może się teraz na chwilę poczuć jak ja wtedy. Link do filmiku: http://youtu.be/48oSPn_wXCc. Miłego oglądania!
To był bardzo udany weekend! Teraz czas na wyleczenie stopy i regenerację. Mam nadzieję, że miesiąc przerwy od biegania mnie nie zabije. Choć wiem, że łagodnym barankiem przez te najbliższe dni nie będę ;)