Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi uliczne)
Budzi mnie okropny ból mięśni. Jest czwarta rano. Jeszcze pięć godzin temu próbowałem zmusić się do snu, a teraz obserwuję, jak ciemność powoli przegrywa walkę z blaskiem wschodzącego słońca. Wiem, że o śnie nie ma już mowy.
Przez moją głowę przelatują teraz tysiące myśli. Analizuję ukończone biegi. Zastanawiam się, co poszło dobrze, a co mogłem rozegrać inaczej. Przywołuję w pamięci wrażenia, jakie towarzyszyły mi podczas dwóch pierwszych dni Festiwalu Biegowego. W jednym momencie porzucam przeszłość i wybiegam w przyszłość. Staram się przypomnieć sobie plan na dzisiejszy maraton i próbuję poukładać w głowie możliwe warianty biegu.
Cel był jeden – przetrwać! „Konkurencja dla najtwardszych”, „Bieg dla ludzi z żelaza”, „Dołącz do grona najmocniejszych” – myślałem, że to tylko nic nieznaczące, marketingowe hasła. Niestety rzeczywistość boleśnie zweryfikowała moje przekonania. Witamy w Iron Run!
Przez dwa poprzednie dni udawało mi się zmieścić w limitach czasowych. Nie przyjechałem do Krynicy po zwycięstwo. Dla mnie, biegacza amatora, ukończenie Iron Run było ogromnym sukcesem. Tego dnia czekał mnie ostateczny sprawdzian – Koral Maraton.
Z pęcherzami na stopach, bólem mięśni i nadwyrężoną kostką, staję na starcie biegu. Prawie pół godziny straty do lidera sprawia, że startował będę w samotności. Oprócz wysiłku fizycznego, który jest „wliczony w cenę”, będę musiał walczyć z psychiką.
Na szczęście Iron Run ma swoje zalety. Jedną z nich jest więź, jaka wytwarza się pomiędzy zawodnikami. Po czterech wspólnych biegach zna się już twarze rywali, a z niektórymi nawiązuje się serdeczne znajomości.
Przed startem dogaduję się z Pawłem, aby początkowy odcinek królewskiego dystansu pokonać razem. Biegnie się znośnie. Gdzieś około 5 km doganiamy Piotra, który również uważa, że pokonywanie 42 km w pojedynkę jest pomysłem niezbyt racjonalnym. Jakieś 100 metrów za nami jest Krzysztof. Po chwili dołącza do nas i dalej biegniemy w czwórkę. Za naszymi plecami jedzie tylko radiowóz, oznaczający koniec maratonu.
Nie dołujemy się jednak, bo doping na trasie jest fantastyczny. Ludzie dookoła klaszczą, krzyczą, motywują. A entuzjazm wolontariuszy w punktach nawadniania wzbudza niepohamowaną chęć przyspieszenia kroku.
Około 17 km kończy się podbieg pod Jastrzębnik, a zaczyna dość długi, stromy zbieg do Muszyny. Postanawiam wykorzystać ten odcinek, aby wypracować trochę rezerwy czasowej. Rzucam się pędem w dół, zostawiając za sobą towarzyszy. Po chwili mijam już pomiar czasu na połówce dystansu, a na 23 kilometrze, w Muszynie doganiam „ogon” biegu głównego.
Znów dostaję zastrzyk pozytywnej energii. Mijam kolejne tabliczki: 24… 25… 26… Jednak około 28 km wzmaga się ból mięśni. Biegnę jeszcze jakieś 2 km i przechodzę do marszu, aby dać chwilę wytchnienia zmęczonym nogom. W tym miejscu zaczyna się osławiona droga na Tylicz. W tym też miejscu zaczyna się prawdziwy maraton.
Nagle słyszę tuż za plecami głos: „Czemu idziesz? Tutaj podbieg jest jeszcze łagodny. Później sobie podejdziesz.” Odwracam się i widzę za sobą starszego pana na rowerze. Podbudowany tym towarzystwem, wciskam sobie w usta czerwonego żela i podbiegam do punktu odżywiania, który jest już w zasięgu mojego wzroku. Energia zwiększa się wraz z okrzykami dopingującej młodzieży. Biorę kubek z wodą, wypijam kilka łyków, a resztę podaję rowerzyście. Będzie „na później”.
Okazuje się, że pan Wiesław, też jest biegaczem, a nie startuje w maratonie tylko z powodu drobnej pomyłki. Od tego momentu staje się moim osobistym trenerem, kibicem i mobilnym punktem nawadniania. I jest nim już do końca, do samej mety. Pomimo, że moje mięśnie krzyczały, abym przestał, on potrafił mnie zmotywować. Dzięki temu, podbieg pod „Romę” pokonałem biegiem, wyprzedzając przy tym wielu zrezygnowanych maratończyków.
To jednak nie było tak, że wsparcie pana Wiesława było dla mnie super pozytywne i pomagało biec dalej. Tak naprawdę musiałem znajdować w sobie pokłady energii i siły, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałem. Momentami byłem na niego wręcz wściekły! Dlaczego akurat trafił na mnie? Przecież na trasie było tylu innych zawodników. W głowie zaczęła kłębić się myśl, aby położyć się na rozgrzanym asfalcie i już nie wstawać.
Na szczęście nie udaje mi się wcielić tego planu w życie, bo oto znajdujemy się już na szczycie „Romy”. Teraz jest już z górki. Do mety około 3 km. Jednak w tym momencie wydawało mi się, że zamiast nóg mam dwa drewniane kołki, które poruszam tylko siłą własnej woli.
Moje możliwości sięgają zenitu. Jestem wyczerpany, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Myślę tylko o jednym – dobiec. Nie ważne w jakim czasie. Po prostu chcę to mieć za sobą. Jest zbyt późno, aby się poddać.
To co działo się dookoła, było dla mnie nieistotne. Do tej pory za każdym razem reagowałem na doping kibiców: dziękowałem, przybijałem piątki, uśmiechałem się. Teraz nie miałem ani siły, ani ochoty, aby chociaż podnieść dłoń w geście podziękowania. Mimo to, doping cały czas się wzmagał. Czułem już ten entuzjazm i chociaż nie potrafiłem go odwzajemnić, to miałem niesamowitą pomoc w postaci pana Wiesława. On to nawoływał przechodniów do dopingu i dziękował za oklaski, okrzyki, pozdrowienia.
Przyspieszam. Wbiegam na Deptak i wśród wiwatującego tłumu przekraczam linię mety. Mam mgłę przed oczami. Ktoś wiesza medal na mojej szyi, ktoś inny wciska mi w dłoń butelkę wody. To dla mnie teraz nieistotne. Odwracam się i szukam wzrokiem starszego pana na rowerze. Zatrzymał się kilkanaście metrów przed metą. Idę mu podziękować. W końcu to też jego sukces. Bez niego nie ukończyłbym tego biegu.
Wracamy do samochodu, zaparkowanego kilkaset metrów dalej. Każdy krok sprawia niewyobrażalny ból. Łzy cisną się do oczu. Ale ludzie, którzy spoglądają na nas z podziwem i empatią, sprawiają, że dumnie wypinamy piersi i z zaciśniętymi zębami kroczymy przed siebie. Jesteśmy zwycięzcami, bohaterami, ludźmi z żelaza!