Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi uliczne)
VENI…
No właśnie, z tym przybyciem to nie taka prosta sprawa, jak się okazało.
Trasa : Gdańsk-Warszawa (pociąg), Warszawa – Kraków (pociąg), Kraków – Krynica (autobus). Gotowi? No to startujemy! Właściwie to jeszcze był prolog – musiałem jakoś dojechać do dworca PKP. Z uwagi na różne sytuacje życiowe (nie będę zanudzał już na początku), start miałem lekko opóźniony i dojazd był na styk. Jak to w takich sytuacjach zawsze bywa, autobus który miał mnie dowieźć na dworzec nie przyjeżdża.Idę więc na piechotę do kolejnego z którego odjeżdża większa ilość tego cuda. Kiedy byłem w połowie drogi, spoglądam przez ramię i oczywiście widzę spóźnialskiego, następuje pierwszy zryw i biegnę w III zakresie na przystanek przede mną. Po mimo usilnych starań kierowcy (a może po prostu jechał swoim tempem),odniosłem pierwsze zwycięstwo tego weekendu. Szczęśliwie dotarłem na dworzec, i tu zaskoczenie: pociąg przyjeżdża i odjeżdża o czasie! Można? Siedzę zatem sobie wygodnie i kontempluje się krajobrazem przemykającym przez okno. Z transu wyrywa mnie głos konduktora: „- Bileciki poproszę”. Daję posłusznie bilet oraz miejscówkę. Konduktor na to: „-Legitymację poproszę”. Chwila konsternacji z mojej strony. Widząc moją głupią minę konduktor wyjaśnia: - Ma Pan bilet ze zniżką. Moje tłumaczenia: że chciałem normalny, że w kasie Pani taki mi sprzedała, że ja na maraton… odniosły skutek. Dopłaciłem tylko różnicę w cenie. Dalsza podróż odbyła się z niemniejszymi emocjami. Jak niektórzy sięorientują tego dnia nasza reprezentacja w piłkę kopaną grała mecz eliminacji MŚ z Czarnogórą właśnie w Warszawie. Słucham więc transmisji radiowej komentowanej przez Pana Zimocha oraz Pana Hajtę. Minęła 90 minuta meczu, wynik nadal 1:1 nasi napierają i… Jestgol! Błaszczykowski! Zimoch się wydziera, ja się drę, ludzie się na mnie patrzą. Niestety, euforia trwa tylko chwilę: spalony, gol nieuznany. Dojeżdżam do Warszawy, widząc smutnych kibiców w biało-czerwonych strojach. Nawet specjalnie mnie nie rusza że pociąg opóźniony, głos z megafonu uspokaja że,ten do Krakowa zaczeka. Faktycznie zaczekał, wsiadłem i dalejże do Krakowa. A w Krakowie na Brackiej pada deszcz…na szczęście nie padało. W zamian nie dopchałem się do autobusu do Krynicy, zostałem pokonany przez dziarskie,zwarte oraz zaprawione w bojach zdobywczynie sanatorów. Trudno, brałem to pod uwagę, następny autobus za 2h. Zapobiegawczo ustawiłem się przy stanowisku na godzinę przed odjazdem. Udało się i zająłem nawet miejsce siedzące. Oczywiście w Krynicy byłem na styk. Podsumowując podróż w czterech słowach: 18h dobrej zabawy.
VIDI…
To, co zobaczyłem w Krynicy wynagrodziło z nawiązką trudy podróży. Wysiadając już z autobusu dało się poczuć atmosferę biegowego święta. Wszędzie mnóstwo uśmiechniętych ludzi w obcisłych gatkach, sportowych szortach oraz koszulkach z nazwami grup biegowych z całej Polski. Specjalnie o drogę do biura zawodów nie musiałem nawet pytać, po prostu sunąłem z nurtem biegowej rzeki w kierunku Krynickiego Deptaka. Nie sposób wymienić tu wszystkich atrakcji przygotowanych przez Organizatorów, ale bardzo wyjątkowo spodobała mi się strefa dla dzieci, która spowodowała, że przyjazd rodzinny w to miejsce naprawdę nabiera sensu. Pochwalę jeszcze obsługę biura zawodów, która bardzo miła, sympatyczna i sprawna, odbiór numeru startowego odbył się błyskawicznie. Dobrze zorganizowana informacja, cała masa firm prezentująca sprzęt biegowy, depozyty, prysznice, toalety, masaże, pasta party, wszystko co niezbędne dla biegacza i jeszcze trochę więcej. Ale było kilka rzeczy, które wryły się w moją pamięć bardzo głęboko. Po pierwsze była to dekoracja zwycięzców w Życiowej Dziesiątce Taurona. Byłem dumny i wzruszony , gdy na najwyższym stopniu podium po między dwoma Kenijczykami stanął uśmiechnięty i szczęśliwy Artur Kozłowski. Z przyjemnością oklaskiwałem trzecie miejsce Dominiki Napieraj, a kiedy z głośników popłynęło „We are the champions”, coś mocniej ścisnęło mnie za gardło, usta zadrżały, a oczy zwilgotniały. Dziękuję Wam!
Kolejnych wzruszeń dostarczyli mi twardziele kończący Bieg 7 Dolin. Podziwiam ultrasów którzy na każdym kroku toczą walkę z dystansem i samym sobą. Mam duży szacunek, za to że spędzają kilkanaście godzin na trasie obfitującej nie tylko we wspaniałe widoczki, ale przede wszystkim mordercze podbiegi, karkołomne zbiegi, podstępne korzeniei śliskie kamienie. Wtedy gdyspotykają się wysiłek, determinacja, wytrzymałość, odrobina szaleństwa oraz silna psychika powstają: mieszanka wybuchowa albo niesamowici ludzie. Właśnie w tym miejscu, na mecie 100km biegu imadło ponownie zacisnęło się na moim gardle, w chwili kiedy jeden z tychherosów chwycił za rękę dziecko i razem z nim przekroczył linie mety.
VICI…
No, a teraz będzie o zwycięstwie.
Plan sportowy brzmiał: dobrze pobiec 10 km i maraton. Z naciskiem na dychę. Jak będzie życówka – super. Na starcie Życiowej DziesiątkiTauronapojawiłem się niemalże prosto z autokaru. Lecz wszystko, co było potrzebne do biegu miałem: buty, koszulka, spodenki, koncentracja i moc. Założenie: utrzymać równe tempo przez połowę dystansu, lekko przyspieszając na drugiej połówce plus mega finisz na koniec. Do trzeciego kilometra wszystko zgodnie z planem. Lecz coś by było nie tak, jakby wszystko poszło zgodnie z tym, co sobie założyłem. Mianowicie od 3 km uaktywnił się kamyczek bucie. O bogowie! Cóż za lekkomyślność: zakładając skarpetki nie sprawdziłem ich dokładnie. Nic to! Jedziemy dalej, szkoda czasu na szukanie wiercipięty. Jednak z kilometra na kilometr ziarenko piasku zmieniało się w ziarenko grochu, fasoli, orzecha laskowego, włoskiego aż w końcu stał się kokosem. Oczywiście rozżarzonym do białości. Ziarenko paliło mnie w nogę niczym pędzący meteoryt. Dodatkowo żar płynący z nieba podjął rywalizacje z kamykiem, które z nich dopiecze mi bardziej. Siłą woli biegłem nie zmieniając tempa i trzymając się założeń. Mija 6, 7, 8, 9 km, chciałem jak najszybciej skończyć ten koszmar. W końcu widzę metę, sprint do linii ratującej mi nogę.DziękowałemOrganizatorom, że to tylko 10k. Koniec, wyłączam stoper, patrzę, jest ŻYCIÓWKA, poprawiona prawie półtorej minuty (czas 38:32) Drę się nie w stronę nieba, radość, wzruszenie, emocje puszczają. Zwycięstwo!
Obolały zastanawiałem się nad sensem startu w jutrzejszym maratonie. Lecz podczas oględzin nogi nie stwierdziłem jakiś znaczących ubytków. Noga cała, nic nie odpadło, nawet za bardzo nie dynda. Skóra trochę obtarta, ale nie do krwi. Położyłem się wcześniej spać i postanowiłem rano zobaczyć co z tym zrobić. O 6.00 budzi mnie dźwięk zegarka, ostrożnie kładę nogę na podłodze, trochę boli. Zawahanie trwało tylko chwilę, do jasnej cholery!Nie po to telepałem się ponad 800km żeby teraz przebiec tylko 10. Plastry, maść na stopę i dalejże na start. Ostatni maraton biegłem 6 lat temu i czas który osiągnąłem był moją życówką 3:27:XX. Aczkolwiek czas z dychy wydawał się obiecujący, dlatego zakładam papierową opaskę z tempami dającymi czas na mecie po niżej 3:30:00. Pierwsze kilometry spokojnie, jest to przecież trasa wczorajszej dychy, wspomnienia wracają, ale tylko na chwile, skupiam się na tym, co jest tu i teraz. Staram się oszczędzać stopę i aby ból był mniejszy, stawiam ją w trochę inny sposób niż zwykle. Kolejne kilometry mijają dość szybko, na zbiegu w okolicach 16 km puszczam nogi, rozluźniam mięśnie. Czuję się jak Ikar, lecę beztrosko, wiatr muska moją twarz, spokojnie oddycham, jestem szczęśliwy. Te kilometry mogłyby trwać wiecznie. Niestety nie trwają, znów zaczyna się łagodny podbieg, ale przez cały czas utrzymuje założone tempo. Mijam kolejne grupy wolontariuszy, podających wodę, banany, izo i co najważniejsze fantastyczny doping. Uwielbiam dopingujących ludzi, dają mi niesamowitą siłę. Zawsze przechodzą mnie dreszcze, kiedy słyszę ich krzyki, które sprawiają że moja wiara rośnie, a zwątpienie opada. Dla takich chwil właśnie warto biegać. Dziękuję Wam! Docieram w końcu do 36 km, i oszukuje mózg: „No jeszcze tylko ta górka”, lecz on taki głupi nie jest, widzi co się świeci. Na początku jeszcze współpracuje, wydaje komendy: nogi, ręce, oddech, nogi ręce, oddech, jakoś to idzie. Dwa kilometry dalej buntuje się: krzyczy oddech! oddech! oddech! nogi, ręce, całe ciało stop! Próbuje oszukiwać; jeszcze minutę, jeszcze 30 sekund, jeszcze jeden zakręt, naprawdę ostatni. Nabiera się. Lecz nie była to, ani ostatnia minuta, ani ostatni zakręt, była za to nieustanna walka z górą, bólem, cierpieniem i zwątpieniem. W końcu dobiegłem doczłapałemna szczyt. Mam już naprawdę dosyć, a zostało jeszcze 3km. Na szczęście w dół. Zbieg nie jest już tak przyjemny jak poprzednio i nie mogę dostatecznie rozluźnić mięśni, ból ud jest zbyt duży. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo po powrocie okazało się że są to moje najszybsze km w tym maratonie (03:45-04:17/km). Mijam po drodze jeszcze dwóch biegaczy, widzę już deptak, wiwatujących ludzi, jak zwykle dodają mi wiary na tych ostatnich metrach, resztkąsił pozdrawiam ich. Robię nawrót i została ostatni prosta: tłum bije brawa, nabieram mocy i wykonuje swój firmowy sprint na ostatnich metrach. Przed samą metą, w ramach mojego podziękowania dla wszystkich tańczę Krakowiaka. Jest meta! Zwycięstwo, szczęście, spełnienie, łzy, wzruszenie – to moja nagroda. Czas, który osiągnąłem 3:24:16 okazał się moją nową życiówką.
Myślę jednak, że zwycięzcami Krynickiego Festiwalu okazali się wszyscy jego uczestnicy: zawodnicy, wolontariusze i organizatorzy. Poprzez swoje zaangażowanie zostawili w tym miejscu kawałek siebie, zabierając za to wspomnienia, nowe znajomości może i przyjaźnie, wzruszenia, czasami porażki i na pewno nielekki bagaż doświadczeń.
Veni, vidi, vici…