2. Ultramaraton Podkarpacki i Ambasador w akcji
Opublikowane w sob., 09/05/2015 - 20:08
Zeszłoroczna kontuzja pokrzyżowała moje plany startu w premierowym Ultramaratonie Podkarpackim. Wiele dobrego słyszałem o ubiegłorocznej imprezie, dziś było mi dane poczuć i doświadczyć jej osobiście. Udało się wystartować na nowej, krótszej trasie – 52 km.
Z Rzeszowa relacjonuje Dionizy Szczudło, Ambasador Festiwalu Biegów
Ultramaraton Podkarpacki jest organizowany przez paczkę zapaleńców ze Stowaryszenia Ultra Run, wspieranych przez miasto i licznych sponsorów. Pomimo bogatej oprawy jest to wciąż kameralna impreza.
Ale od początku.
Z przygodami dotarłem z moją niezastąpioną żoną na start. Było za dziesięć piąta. Przywitałem się ze znajomymi i ruszyliśmy na trasę przy dźwiękach „Conquest of Paradise” Vangelisa, co powoli staje się tradycją imprezy z bazą w Rzeszowie. O świcie w eskorcie policji ulicami miasta ruszyła stawka dystansów 52 i 70 km. Najtwardsi ruszyli na najdłuższą trasę - 115 km - trzy godziny wcześniej.
Razem z klubowym kolegą od startu utrzymywaliśmy dosyć szybkie tempo. Kilka kilometrów ulicami, skręt w prawo i zaczynało się to, co tygrysy lubią najbardziej: polne i leśne ścieżki, dukty oraz pierwsze podbiegi. Pogoda dopisywała - ok. 10 stopni, przyjemny chłodzik i piękne widoki podkarpackich pogórzy o świcie. Pierwsza część trasy momentami wygląda znajomo, gdyż przebiega przez rejony gdzie kilkukrotnie startowałem w Wiosennej Imprezie na Orientację, organizowanej tradycyjnie w pierwszy dzień wiosny na rzeszowskim Zalesiu.
Pokonywane kilometry ulatywały szybko i sprawnie, a przy tym niepostrzeżenie. Po około 2 godzinach zameldowaliśmy się na pierwszym punkcie żywieniowym w Tyczynie, jednocześnie orientując się mniej więcej gdzie lokujemy się w stawce. Dobieg do niego to mała agrafka na trasie. Uzupełniliśmy picie, złapali po ciastku i spokojni lecieliśmy dalej.
Do kolejnego punktu było kilkanaście kilometrów i kilka wzniesień. Tam czekała znajoma obsada: Gniewko z Anią i moja żonka. Powoli czuć było już zmęczenie, robiło się coraz cieplej. Ale widoki rekompensowały trudy podbiegów.
Do Grzybka dotarliśmy po 3 godzinach z kawałkiem. Obściskałem tam znajomych i mój Skarb. Chwilę później zajadałem się już pysznym arbuzem. Trochę zamarudziliśmy, ale towarzystwo było wyborne, a rytm bębnów bardzo kojący. Teraz już tylko z górki i płasko do samej mety.
Na zbiegu krzyknąłem w stronę zawodnika, który Nas wyprzedził i... przegapił skręt trasy. Dzięki temu nadrobił tylko kilkaset metrów. Podziękował serdecznie już na mecie.
Po „lenistwie” pod Grzybkiem troszkę spadło Nam tempo i uciekła szansa na złamanie 5 godzin. Ale było już płasko - trasa zgodnie z przewidywaniami ciągnęła się, a zmęczenie i rosnąca temperatura coraz bardziej doskwierały...
Rozmawiając o sprawach życia codziennego (!) przegapiliśmy skręt „za oczyszczalnią” i zrobiliśmy przełaj dokładając dobre 400 metrów. Ostatni punkt żywieniowy i tylko 6 km do mety wzdłuż Wisłoka... Obfite polewanie głowy wodą pomaga wyregulować temperaturę.
Bez zbytniego ociągania ruszamy dalej oglądając się za siebie czy aby ktoś nie depcze Nam po piętach. Spokojnie, nie niepokojeni przez konkurentów wbiegamy do centrum Rzeszowa i deptakiem podążamy w kierunku mety. Uff to już koniec, ostatnie km dały mi mocno popalić....
Wbiegamy zadowoleni na metę, a ja przygotowuję się na ostatni wysiłek i amortyzację rzutu na szyję mojej żonki.
Czas na mecie to 5:09. Mateusz zajmuje 17., a ja 18. miejsce w kategorii open. Nie jest źle. Zielono mi!
Szybkie uzupełnienie płynów i wskakuję do SPA na mecie. Baseny z lodowatą wodą przynoszą cudowną ulgę zmęczonym nogom. Spokojnie przyglądam się pięknemu medalowi i wymieniam wrażenia z trasy z pozostałymi finiszerami.
Za rok znowu pojawię się na trasie Ultramaratonu Podkarpackiego. Wcześniej oczywiście Bieg 7 Dolin w Krynicy!
Dionizy Szczudło, Ambasador Festiwalu Biegów
Wyniki imprezy: