Ambasador na Rajdzie Śnieżne Konwalie: "To miało być tylko długie wybieganie"
Opublikowane w pt., 07/02/2014 - 09:23
Górek rzeczywiście pod dostatkiem, ale takiej niezalesionej nie uświadczysz. Rzucamy tam największymi klątwami i obelgami jakie słyszała ziemia lubuska, w pewnym momencie nie mając już fiołkowego pojęcia gdzie jesteśmy. Słowo daję, że pobłądziłbym tam jeszcze 20 minut, po czym wróciłbym asfaltem do Zielonej Góry nie zaliczając reszty punktów. Tułaczka ta zupełnie odejmuje nam animuszu. Właśnie zginęły ostatnie nadzieję na dobry wynik, a NDR są już pewnie daleko z przodu. Zdarza się jednak cud. Na górce, do której dotarliśmy zupełnie przypadkowo widzę jednego z zawodników i krzyczę z zapytaniem „czy ma dwunastkę?”. Odpowiada, że jest tuż za nim. Bóg jest chyba jednak z nami! Znowu okazuje się, że mapa nijak ma się do stanu obecnego, a na miejscu gdzie kiedyś była łąka teraz rośnie młody las. Bez żadnej motywacji, ale nareszcie możemy ruszać dalej dosyć łatwo zbierając dwa kolejne podbicia. Na PK17 sytuacja zaczyna się komplikować, bo trzeba założyć już czołówki. Od tej pory widzimy tylko to co jest w zasięgu naszego światła. W pobliżu PK15 mijamy się z NDR. No to ładnie! Wyprzedzili nas, a do tego mają więcej podbić. Mieliśmy na nich czekać na mecie, a to oni poczekają na nas śmiejąc się pewnie pod nosem z moich szumnych deklaracji z punktu odżywczego. Do zebrania pozostały nam już tylko 4 punkty, które zostawiliśmy sobie z pierwszej mapy. Bartek zaczyna trochę tracić kontakt z rzeczywistością, więc od tej chwili ja biorę na siebie prawie cały ciężar nawigacji. W ciemności nie jest to łatwe, ale dosyć szybko zaliczmy brakujące punkty.
Kilka minut przed godziną 19.00 podbijamy PK37. Prawie 10 godzin w trasie, a jeszcze 5 godzin temu widzieliśmy realną nadzieję zmieszczenia się w 8 godzinach. Za punkt honoru stawiam sobie, że na zegarku nie wskoczy mi z przodu 10. Tylko o to mogę jeszcze dzisiaj powalczyć Pół godziny temu ledwo kontaktowałem i miałem już w dupie czy podbijemy te ostatnie punkty. Teraz mając 62 kilometry w nogach pędzę tempem 4:30. Ból? Nie czuję żadnego bólu. Czuję się tak samo jak dzisiaj o 9.00. Wpadam do bazy mijając lożę szyderców pod przewodnictwem Krasusa i rzucam kartę startową na stół:
- Równo 19.00. 10 godzin – słyszę i zerkam na swojego Garmina
- Ależ u mnie jest 9:59!
- No dobra, wpisujemy 9:59
Udało się. Kilkanaście sekund po mnie na metę wpada Bartek, a chwilę po nim…Nasi Dzisiejsi Rywale! Musieli się chłopaki gdzieś ostro zamotać w końcówce. Pewnikiem nie wytrzymali presji rywalizacji. Pytamy ich jeszcze ile kilometrów mają w nogach i okazuje się, że 57, czyli o 6 mniej niż my. Do bazy wpadały po nas również osoby, które przebiegły 51 kilometrów. Co z tego wynika? Nieoficjalnie trafiamy na podium w równie nieoficjalnej klasyfikacji „Najwięcej przebiegniętych kilometrów”. Tempo w miarę dobre (choć stać nas na więcej), ale nawigacja pozostawiła tego dnia sporo do życzenia.
Michał Kołodziej, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój