Borman o swoim starcie w SuperMaratonie Gór Stołowych: „Nic nie zapowiadało tragedii” [ZDJĘCIA]

 

Borman o swoim starcie w SuperMaratonie Gór Stołowych: „Nic nie zapowiadało tragedii” [ZDJĘCIA]


Opublikowane w ndz., 06/07/2014 - 20:06

Wyobraźcie sobie jedno z najpiękniejszych miejsc z Sudetach i to, jak biegniecie szlakami Gór Stołowych. Pokonujecie wąskie ścieżki wijące się pomiędzy skałami, zeskakujecie z głazów, schylacie się nisko przebiegając pod pniami powalonych drzew. Wdrapujecie na strome zbocza, wchodzicie wykutymi w kamieniu schodami, przebiegacie przez skalne przesmyki. Wyobraźcie sobie lipcowy skwar i zimną skałę oraz trudną technicznie, 50-kilometrową trasę – taki jest Maraton Gór Stołowych, a ja w nim uczestniczę.

Jestem bez formy, nie trenuję regularnie od stycznia, w związku z tym nie mam co liczyć na poprawieniu wyniku sprzed dwóch lat. Start w MGS to element większego planu, tutaj liczy się ukończenie. Założyłem sobie, że 140-kilometrowy dystans dzielący mój dom od Wałbrzycha, gdzie przenocuję u rodziny, przyjadę rowerem. Na drugi dzień, z Wałbrzycha, zabiorę się ze znajomymi do Pasterki, wystartuję w maratonie, a wieczorem, kiedy ochłonę, ruszę w drogę powrotną. Taka przygoda rekompensująca brak możliwości walki o lepszy wynik.

Wystartowałem punktualnie o godzinie 10. Ruszyłem wraz z ponad 460 zawodnikami z linii startu umiejscowionej pod schroniskiem Pasterka. Dałem się porwać kolorowemu tłumowi i ponieść w stronę Broumovskich Sten tam, gdzie szlak wiedzie przez arcydzieła natury. Byłem spokojny. Szczęśliwy. I nic nie zapowiadało tragedii.

Cztery kilometry dalej potykam się o wystający korzeń, wpadam na gałęzie i kamienie. Podnoszę się z zimnej ziemi, odpycham rękoma i wydostaję spomiędzy chropowatych skał. Powoli i niepewnie staję na nogach. Krew spływa z rozbitego kolana. Czy to już koniec? Po czterech kilometrach trasy mam zakończyć wyścig? Zginam i prostuję nogę w kolanie. Rana szczypie, stłuczenie boli, ale adrenalina tłumi ból. Mogę biec, ruszam więc ostrożnie w kierunku pierwszego bufetu, na nim zdecyduję co dalej.

Pod drodze mijam dwóch zawodników, którzy przykuli moją uwagę. Zatrzymali się i zaczęli robić pompki. To Krzysiek i Kuba z Wrocławia postanowili, że podczas biegu, co piętnaście minut będą wykonywać dziesięć pompek. Panowie tak mnie zaintrygowali, że przez kilka kilometrów z niedowierzaniem słuchałem opowieści o ich wyczynach. W trakcie rozmowy przestałem myśleć o bólu. Ta dwójka zmotywowała mnie na tyle, że ruszyłem biegiem przed siebie. Zanim dotarłem do pierwszego bufetu, pokonałem najpiękniejszą część trasy. Dałem z siebie wszystko. Aktywnie brałem podbiegi, sprężystym krokiem przebiegałem miękką ścieżką, a wśród skał uważałem, żeby nie stracić równowagi.

Bufet nr 1 to zarazem punkt pomiarowy oraz, po pokonaniu pętli, bufet nr 2. Przy nim spotkałem Artura Jabłońskiego, który prowadził w wyścigu. Pogratulowałem mu nie kryjąc podziwu. Jest dziesięć kilometrów przede mną. W tym miejscu znajdę się za dwie godziny.

Zanim ruszyłem spod bufetu, jeden z goprowców oczyścił i odkaził mi ranę na kolanie. Otarcie nie wyglądało groźnie, a opuchlizna nieduża, ale na tyle uciążliwa, że rzepka znalazła się w nienaturalnej pozycji i podczas biegu wywoływała ból.

Pokonanie dziesięciokilometrowej, wijącej się pomiędzy skałami, wznoszącej się i opadającej pętli, nie jest łatwe. Kolano nie daje zapomnieć o sobie, upał doskwiera. Zaczynam odczuwać trud trasy oraz pokonanego rowerem, dzień wcześniej, dystansu. Pot kapie mi nosa i brwi. Skórę pokrywa sól. Kiedy łapie mnie kryzys, tłumaczę sobie, że inni czują to samo, że są zmęczeni, boli ich i męczy pragnienie tak samo jak mnie. To pomaga. Zagryzam zęby i powoli, bardzo powoli przyspieszam. W oddali widzę biegnącego zawodnika. W głowie pojawia się chęć rywalizacji. Studzę swój zapał, bo nie po to tutaj przyjechałem. Startuję, bo chcę wyrwać się z kilkumiesięcznej stagnacji i znów poczuć radość płynąca z biegania.

Kiedy mijam zawodnika, potem kolejnych, odzyskuję siły. Pomimo bólu realizuję swój plan. Biegnę po płaskim, podczas zbiegów odpoczywam, przy podejściach zwalniam i pokonuję je pasywnie. Muszę przetrwać do kolejnego bufetu, do mety.

Przy drugim bufecie spotykam Patryka, znajomego z Głogowa, który debiutuje w MGS. Patryk jest pod wrażeniem trasy, jej trudności oraz malowniczości. „Trasa Sudeckiej Setki nie ma porównania z tą trasą. Ta jest trudniejsza, piękniejsza” - mówi zachwycony, po czym przegryza ćwiartkę pomarańczy. Napełniam bidony do pełna, piję, zjadam rodzynki i ruszam razem z kolegą w stronę następnego bufetu.

Kolejny, dziesięciokilometrowy, odcinek trasy rozpoczyna się asfaltową drogą. Jest gorąco, ale nie tak gorąco, jak kiedy dwa lata temu, bliski omdlenia, pokonywałem tę drogę. Zwalniam. Nie mogę biec, w dodatku zmęczenie daje o sobie znać. Patryk biegnie przodem, a ja zaczynam walkę na całego. Boli. Boli podczas wchodzenia i zbiegania, podczas marszu ból ustaje. Noga nie jest spuchnięta, mimo to kolano podczas biegu wydaje dźwięki niczym kastaniety. Klap, klap, klap i tak bez przerwy. Staram się skupić na trasie, na widokach. Rozmawiam z wyprzedzającymi mnie zawodnikami. Szukam chwili wytchnienia od nieprzyjemnego uczucia chrupania w rzepce, które jest trwałe. Nie mogę sobie dać z nim rady. W międzyczasie, słońce kryje się za chmurami. Robi się całkiem przyjemnie. Idealnie. Tylko biec.

Nerwowo zerkam na stoper i wskazania GPS. Jestem na trasie od czterech godzin i czterdziestu dwóch minut. Do kolejnego punktu pomiarowego zostało niewiele ponad dwa i pół kilometra. Do wyznaczonego limitu osiemnaście minut. Zrywam się do biegu. Zdążę! Muszę... Biegnę, na zmianę maszeruję. Czas upływa. Do bufetu i punktu pomiarowego docieram trzy minuty po limicie. Panie z obsługi mówią, że mogę biec dalej, ale muszę nadrobić. Dla mnie to koniec. Rozsadek zwycięża. Przecież czeka mnie jeszcze powrót. Kolejne 140 km do pokonania rowerem.

Przy bufecie rozmawiam z zawodnikami, którym tak jak mi, nie udało się zmieścić w wyznaczonym limicie. Niektórzy są kontuzjowani, tak jak ja. Stoją lub siedzą dookoła schroniska z porozbijanymi kolanami, skręconymi kostkami, odwodnieni. Wszystkich pokonała trasa. Większość zdecydowanie deklaruje powrót za rok. Mają rachunki do wyrównania z trasą Supermaratonu Gór Stołowych.

Znad Szczelińca Wielkiego, na którym usytuowana jest meta, dobiega głos komentatora: „I kolejny zawodnik wbiega na metę...”

Marcin „Borman” Marianowski

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce