„Jedyny, niepowtarzalny, wyjątkowy” Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego [ZDJĘCIA]
Opublikowane w pon., 10/03/2014 - 15:56
Relacja Bartłomieja Treli, przyjaciela Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój:
Już podczas podróży w kierunku Karpacza wiadome było, iż pierwszy Zimowy Ultramaraton Karkonoski będzie odbywał się raczej w aurze typowo wiosennej, niż trudnych warunkach zimowych.
Dzień zawodów przypadł dokładnie rok i dwa dni po tragicznej śmierci Tomasza Kowalskiego na Broad Peak, którego pamięci dedykowany był ten bieg. Podczas briefingu było widać już wielką pasję i zaangażowanie ludzi, z którymi Tomek wspólnie spędzał czas.
Spotkałem Go dwukrotnie na jego prelekcjach, gdzie opowiadał o swoim ostatnim wielkim osiągnięciu, jakim było zdobycie czterech z pięciu szczytów siedmiotysięcznych, leżących na terenie byłego ZSRR w rekordowym czasie zaledwo 24 dni. Niestety z powodu zagrożenia lawinowego musiał zrezygnować z ostatniego szczytu, Piku Pobiedy. Zdobycie go razem, z wcześniejszymi Chan Tengri, Pik Komunizma, Pik Korzeniowskiej i Piku Lenina, nagradzane jest tytułem "Śnieżnej Pantery".
Ponieważ warunki pogodowe były łagodniejsze, niż przewidywano podczas organizacji imprezy, start został przesunięty z czwartej na piątą rano a wymagany sprzęt nieco okrojony.
Mija czwarta, a dokładnie jest pięć minut po, kiedy słychać odliczanie i przy słowach START ruszamy z pod Urzędu Miasta w Karpaczu na zmaganie się z ponad 52-kilometrową trasą biegu.
Start jest dość mocny i bardzo szybko stawka rozciąga się, dzieląc się na wyraźne trzy grupy. Początkowe metry biegną w dół asfaltowa drogą, co pozwala złapać rytm i dobrze dogrzać mięśnie.
Po kilkuset metrach napotykamy pierwszego z wolontariuszy wskazującego zmianę kierunku. Teraz skręcamy w szeroką ubitą drogę szutrową jednocześnie zmieniając po raz pierwszy kierunek dół na kierunek góra.
Tempo czołówki nie spada. Dobiegają do mnie kolejni zawodnicy i razem wspinamy się na pierwszy, ponad 300-metrowy podbieg na trasie. Piąty kilometr trasy, znowu zmiana terenu i kierunku. Z wygodnej szerokiej drogi wbiegamy w wąski wąwóz najeżony śliskimi kamieniami. Trzeba zachować ostrożność i spokojnie zbiegać w dół. Pierwsza przeszkoda, zerwany betonowy mostek, bardzo dobrze oznakowany nie nastręcza większych problemów.
Robi się coraz jaśniej. Można schować czołówki. Pozwala na to wygodny, dwu kilometrowy, asfaltowy odcinek. Uśmiech do aparatu i dalej w prawo za wskazaniem obstawy biegu. Teraz już tylko pod górę.
Rozpoczęło się, rozciągnięte na dwunastu kilometrach, ponad tysiącmetrowe podejście pod najwyższy szczyt Karkonoszy - Snieżkę. Na trasie, początkowo w dolnych odcinkach wygodnej i szerokiej, zaczyna pojawiać się śnieg a co gorsza lód. Po pokonaniu, pierwszych lodowych przeszkód, dochodzimy do punktu odżywczego. Umiejscowiony on jest na piętnastym kilometrze.
Zaraz po nim przekraczamy stok narciarski i dalej kierujemy się w górę. Lodowe tafle stają się coraz częstsze, i kilku biegaczy decyduje się na założenie nakładek antypoślizgowych. Kolejne kilometry to mozolne, czasem dość strome podejście, pod główne wzniesienie na trasie. Chwilę oddechu daje krótki zbieg lawirujący wąską ścieżką pomiędzy kosodrzewiną.
Grunt pod nogami jest już od kilku kilometrów koloru białego. Śnieg jest mocno zmrożony i dość dobrze ubity, przez niewątpliwie dużą ilość turystów odwiedzających ten szlak. Daje to idelane podparcie dla butów trialowych.
Komfortowa ścieżka wyprowadza nas na główny grzbiet Karkonoszy odsłaniając niesamowite widoki. Piękne słońce, świecące na wolnym od najmniejszej chmurki niebie. Pod nami wszystko dookoła przykryte nisko zawieszonymi mgłami. Można odnieść wrażenie, iż jesteśmy odcięci od wszystkiego co stworzone przez człowieka. Jedynym przypomnieniem, jakże symbolicznym, jest nasz najbliższy cel, obserwatorium na szczycie Śnieżki w kształcie latających spodków.