"Maraton raz poproszę!" 36. NN Marathon Rotterdam

 

"Maraton raz poproszę!" 36. NN Marathon Rotterdam


Opublikowane w śr., 27/04/2016 - 09:29

Rotterdam Marathon to wydarzenie, które wielkie emocje budzi nie tylko wśród biegaczy. To też spore święto dla jego mieszkańców. Przez cały pobytu w Rotterdamie odnosiłam wrażenie, że miejscowi stają na głowie by każdy z odwiedzających w tych dniach miasto mógł poczuć się w nim jak u siebie. Idąc ulicą z przewieszoną przez ramie torbą z odebranym pakietem startowym, mijam biegających, wracających lub idących do biura zawodów ludzi. Spora część z nich to biegacze uczestniczący w sobotnich startach na krótszych dystansach. Wśród nich jest też kilkanaście tysięcy dzieci, które biorą udział w startach organizowanych tego dnia w biegach dziecięcych i młodzieżowych.

Biegacze opanowali to miasto. Gdzie nie spojrzysz wszędzie krzyczy w Twoją stronę maraton. Widzisz loga znajomych marek sportowych, uśmiechnięte z reklam twarze sportowców. Będąc jednym z kilkunastu tysięcy turystów odwiedzających tego dnia Rotterdam, czuję się tu jakoś wyjątkowo. Ludzie w sklepach, kawiarniach, na ulicy widząc logo maratonu i sportowe buty na nogach spotykanych przechodniów uśmiechają się i wzajemnie życzą sobie powodzenia przed startem.

Bieg posiada najwyższe w trzystopniowej skali wyróżnienie Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych dotyczące poziomu organizacji imprezy. Status IAAF Gold Label, co klasyfikuje go w światowej „elicie” biegów maratońskich. Co ciekawe szukając informacji na temat imprezy dowiedziałam się też, że jako jeden z pierwszych w historii maratonów, wprowadził chipowy pomiar czasu. Dzięki swojej renomie bieg, każdego roku przyciąga nie tylko wielu zawodowych biegaczy, ale również coraz szersze grono amatorów.

Pierwsza edycja wydarzenia odbyła się w 1981 r. Wtedy na starcie biegu stanęło nieco ponad 180 osób. W tym tylko 4 kobiety. Z rozmów z innymi uczestnikami podczas odbioru pakietu, od kilku z nich dowiaduję się, że to ich kolejny start na tej trasie. Brytyjczyk John, weteran biegowych tras Europy opowiada mi, że to jego trzeci „występ” w tym miejscu, dodając, że według niego to zdecydowanie jeden z najlepiej organizowanych maratonów w Europie.

Fall in love with Rotterdam!

Na start docieram jeszcze przed ósmą rano. Od właścicieli hotelu w Pernis dowiedziałam się, że metro czynne będzie w niedzielę tylko do godziny 10:00. Później ze względu na odbywający się bieg w kierunku miasta jeździć będzie jedynie komunikacja zastępcza, dlatego jeśli chcę zdążyć wypić kawę przed, najrozsądniej będzie zebrać się jak najwcześniej rano.

Co pozytywnie mnie zaskoczyło, nikt z tubylców nie odbierał zmian w normalnym rozkładzie życia miasta jako utrudnienia. Na moje pytanie o zmiany w rozkładach metra, zamykanie ulic mieszkańcy Pernis odpowiadali pytaniem: „Kto jechałby do miasta w niedzielę rano?” No tak! Kto? Pewnie, że tylko biegający maraton. Przekonuję się o tym na przystanku kolejnego ranka. O godzinie 7:00 w Pernis byłam jedyną osobą wsiadającą do metra.

Halo ziemia!

Wspomniałam już o tym, że miałam bagaż, z którym nie bardzo wiedziałam co począć? Tłumaczę dlaczego. Wypełniając formularz rejestracyjny, przekonana byłam, że mieszkać będę „gdzieś blisko” centrum. Niestety. Zapisując się na start w grudniu niemożliwością było znalezienie noclegów w pobliżu centrum w cenie przyzwoitej dla śmiertelników. Z racji, że lot powrotny miałam jeszcze tego samego dnia co start, nie miałam możliwości wracać do miejsca gdzie udało się taki znaleźć. Całe szczęście wizytą w biurze zawodów udało mi się uniknąć biegania maratonu w plecaku i załatwić miejsce w namiocie z depozytem. Szczęśliwie dość bo depozyt okazał się być również szatnią.

9:40. Jeśli chciałabym pobiec w swojej strefie wypadałoby zdążyć przed 10:00. Jeszcze przez chwilę przyglądałam się rozgrzewającej się przed startem elicie. Podziwiam kenijski krok biegowy i po raz tysięczny w swoim życiu zastanawiam się jak to jest biegać maraton w tempie grubo poniżej czterech minut na kilometr. Jak zawsze podsumowuję te myśli tak samo: To jest jakiś kosmos!

Do swojej strefy trafiam bardzo szybko. Odnajdując ją po cyfrze oznaczonej na numerze startowym. Ta dedykowana jest zawodnikom biegnącym na czas między 3h - 3h30'. Ustawiam się w połowie stawki. Nie zanosi się na to, że będzie ciasno. Wolontariusze dbają o to by każdy z zawodników trafił do właściwej według numeru strefy. Biegacze przydzielani byli do nich na podstawie deklarowanych w formularzu rejestracyjnym spodziewanym czasie na mecie. Bieg startuje punktualnie o 10:00 więc mam jeszcze chwilę czasu na rozgrzewkę i… złapanie sygnału w GPS-ie.

Celuj w PB

Ruszyłam pod tempo na łamanie 3h20'. Bardzo starałam się biec równo. W myślach hamowałam fantazję i powtarzałam by trzymać swoje, bo odpłaci się ona kiedy zacznie się prawdziwe bieganie, po minięciu magicznej cyfry 30.

Pierwsze 25 kilometrów trzymam się koleżanki biegnącej w tym samym tempie. Na zmianę mijamy się i prowadzimy. Świetnie jest mieć takiego partnera na trasie. Czuję jednak, że dziewczyna jest dużo mocniejsza. Swoją walkę o 3h20' odpuściłam za 32z kilometrem. Weryfikację planu przewidziałam jeszcze przed startem w biegu. W przygotowaniach pod Rotterdam, nieustannie towarzyszyła mi anemia, która niestety nie sprzyja szybkim treningom. Próba łamania założonego wyniku była więc odważna, jeśli nawet nie zuchwała.

Na kolejnych kilometrach moje tempo spada. W myślach rugam się przez chwilę za uparty charakter, ale co zrobić… Z walecznym sercem nie wygrasz. Od 35. kilometra dodatkowo zaczęły dawać o sobie znać skurcze w łydkach. Na szczęście dla mnie udało uporać się z nimi dość szybko i za 38. kilometrem zdążyłam już o nich zapomnieć. Zostały dwa kilometry do mety. Najtrudniejsze dwa kilometry. Wtedy też największym wsparciem okazują się być kibice! Starałam się za wszelką cenę utrzymać tempo biegu, choć nie było to wcale łatwe.

Zegarek wskazywał, że na mecie powinnam zjawić się z nowym PB, co dodawało mi nieco skrzydeł. Dlatego ostatni kilometr udało się nawet przyspieszyć.

Czas na mecie 3:25:37.

Przez chwilę próbuję znaleźć jeszcze koleżankę z którą biegłam na początku, ale na mecie jest tylu ludzi, że szybko rezygnuję.

Biegnąc starałam się skupiać głównie na zegarku, ale z trasy biegu zapamiętałam kilka szczegółów które utkwiły mi mocno w pamięci. Kibice. Najlepszy support jaki dotąd towarzyszył mi na trasie! Tego pozazdrościć mogą Rotterdamowi wszystkie, razem wzięte biegi uliczne organizowane w Polsce. Niesamowicie rozgrzewali atmosferę, a na całej trasie było ich całe mnóstwo.

Dodatkowo niemal na każdym kilometrze mijaliśmy energetycznych bębniarzy lub zespoły muzyczne napędzające szybką i słoneczną trasę maratońską. Sama największy przypływ energii poczułam właśnie dzięki muzyce! Żeby było zabawnie… tuż przed tym jak zaczęłam zwalniać.

Planując maraton nieprzypadkowo wybrałam akurat to miasto. By w nim wystartować nie trzeba brać udziału w losowaniach. Trasa jest faktycznie bardzo szybka, co potwierdzają też osiągane rezultaty najszybszych biegaczy. Trzykrotnie padł tu rekord świata: dwa męskie i jeden kobiecy.

Biorąc pod uwagę, że kwiecień to pora roku najbardziej mi przyjazna ze względu na warunki pogodowe poszukiwałam biegu właśnie w tym miesiącu. Rotterdam był idealny również ze względu na czas dojazdu na miejsce. Zapisując się wiedziałam, że chciałabym wrócić jeszcze tego samego dnia do Krakowa.

Chociaż dużo lepiej odnajduję się w startach, gdzie zamiast kilku tysięcy osób wokół i asfaltu pod stopami, moimi towarzyszami są góry i leśna ścieżka to przyznać muszę, że trening pod maraton ma w sobie coś urzekającego.

Rotterdam był moim szóstym startem na królewskim dystansie. Nie mogę potwierdzić, słów które kilkakrotnie usłyszałam podczas mojej wizyty w tym mieście – „Probably the Best Marathon In Europe”, ponieważ był to mój pierwszym start poza granicami Polski. Faktem jest, też że jak na razie jest on moim najszybszym i przez to: NAJFAJNIEJSZYM z biegów maratońskich na świecie!

Katarzyna Melcer



 

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce