Maratońska Dojrzałość. Rafał Ławski o swojej przygodzie z królewskim dystansem
Opublikowane w pon., 17/11/2014 - 09:22
Ja cały czas szukam złotego środka.
Każdy dzień przynosi nowe wyzwania, nawał obowiązków i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Plan treningowy jest często pochodną tego co pozostaje do dyspozycji. Pamiętam ubiegłoroczne przygotowania w sezonie triathlonowym i wiele jednostek treningowych, które zostały pomyślnie zastąpione przez sprawy ważniejsze. Pewnych wydarzeń nie jesteśmy w stanie przewidzieć, zawsze jednak mogłem powiedzieć, że „zakładka triathlonowa” została wykonana. I to jaka! Bieg – koszenie trawy – malowanie mebli ogrodowych. Innym razem Rower – prace domowe – wyjazd z dzieckiem na basen. Aż po dzień dzisiejszy kocham to urozmaicenie.
Przyznam szczerze, że ani razu nie miałem zamulonej głowy ani mięśni po wykonanych treningach. Choć nie lubię używać tego określenia, to muszę jednak z siebie wykrztusić – presja czasu sprawiała, że zmuszony byłem do realizowania częstych biegów w drugim zakresie. Zaś długie wybiegania po dzień dzisiejszy są towarem arcyluksusowym.
Swego czasu pewien Klient podczas negocjacji biznesowych powiedział mi, że ta jego łysina to doświadczenie (takie zawodowe – chyba o to chodziło?). Jako wielosezonowy długodystansowiec mogę z całą pewnością powiedzieć, że te zapadnięte kości policzkowe i garnitury o trzy rozmiary mniejsze aniżeli przed sześcioma sezonami to efekt wielu lat ciężkiej pracy i ponad 12 000 kilometrów w nogach. Nawet poziom tkanki tłuszczowej spadł dwukrotnie – podczas ostatnich badań uzyskałem wynik 7%.
Wszelką formę aktywności fizycznej traktuję jak solidnie wykonaną pracę i wysiłek, który daje wymierne efekty w życiu codziennym. Zmienia się też umysł biegacza – wraz z podejmowanymi wyzwaniami, łatwiej znosimy cierpienie, mamy większą tolerancję bólu. Każda nowa „życiówka” jest nie tylko efektem porządnie przepracowanego sezonu, ale też dobrze zaprogramowanej głowy. Bo przecież mocniejszym ciałem musimy pokonać wówczas kolejną barierę psychologiczną. Bicie rekordów życiowych do pewnego momentu przychodzi stosunkowo łatwo. To kwestia indywidualna, zależy od wielu czynników.
Jako pracownik zza biurka, pokonujący do tego dużo kilometrów samochodem, mogę powiedzieć, że...
...bez sportowego zaplecza praktycznie każdy nowy rekord jest wielkim wyczynem.
Przez ten czas miałem wiele sposobności, aby się o tym przekonać. Od pierwszego maratonu przez kolejne trzy sezony schodziłem za każdym razem o kilka minut, aż do momentu 3:21. W tym czasie tygodniowy kilometraż oscylował w granicach 50-60 km.
Później życie napisało trochę inny scenariusz i musiałem trochę odpuścić. Osiągając najsłabszy moment mojej biegowej przygody podczas Maratonu Solidarności, gdzie kompletnie nieprzygotowany zmierzyłem się z królewskim dystansem dla odmiany w moim codziennym stroju służbowym – ciemnym garniturze i to w iście upalnych warunkach (bez kryptoreklamy, ale garnitur wiodącej marki znad Wisły okazał się niezłym substytutem dla ciuchów biegowych, może nawet kiedyś spróbuję jeszcze w sezonie zimowym). Nie zapomnę do dziś wielkich braw nie tylko na mecie, ale praktycznie na całym odcinku trasy. W pewnym momencie nieświadomi pracownicy służb porządkowych nakazali mi, abym opuścił trasę, ponieważ to jest impreza biegowa. Dopiero, gdy spod krawata pokazałem numer startowy zareagowali uśmiechem i zapytali czy to nie ironiczna symbolika wyścigu szczurów.