Maratońska życiówka naszej ambasadorki i blogerki Ani Pawłowskiej-Pojawy w Barcelonie
Opublikowane w wt., 19/03/2013 - 15:46
Czy można płakać i śmiać się jednocześnie? Szczerzyć zęby w uśmiechu i czuć jak łzy płyną po policzkach, a z gardła wydobywa się coś na kształt szlochu? Coś Wam to przypomina? Regularna histeria. W taki stan właśnie wpadłam dzisiaj na mecie Maratonu w Barcelonie, tuż po tym, jak najpierw wyłączyłam zegarek, a potem zaraz go ucałowałam (bo medale dawali za daleko ;-))
3:27:41 - Wygląda absolutnie fantastycznie, prawda? Mnie się też podoba.
Chwilowo jako maratonka czuję się absolutnie spełniona. Cztery lata kolejnych prób i błędów, podejść, głównie mniej udanych, i wreszcie jest - moja wisienka na biegowym torcie. Życiówka z innego wymiaru. I świadomość, że jeszcze może być lepiej (trenerze, co Ty na to?), że to nie jest moje ostatnie słowo.
Bo wiecie, jedno spełnione marzenie, rodzi kolejne marzenia. A marzenia są od tego żeby je spełniać. Gdyby mi pięć lat temu ktoś powiedział, że złamię te 3:30 w tym samym miejscu, gdzie padły i 4 godziny - to może bym tak długo nie czekała? Jakąś następną granicę też chyba tu przyjadę przełamywać. W stosownym czasie, dodajmy, bo wiele moich prób (i błędów) z podejściem do 3:30 wynikało właśnie z tego, że czas nie był po temu jeszcze, że najpierw trzeba skończyć zerówkę, zanim się pójdzie do szkoły ;-)
Za to dzisiaj na mecie i ten śmiech, i te łzy były z gruntu i do szpiku prawdziwe. I ten Palacio Nacional na wzgórzu, te fontanny, najpiękniejszy widok na świecie. Te quiero, Barcelona nuciłam sobie przez ten śmiech i łzy, zasuwając po depozyt.
Wcześniej, w drodze na start, nuciłam sobie różne inne piosenki, których słowa pamiętałam - jak śpiewam, to potem mi się lepiej biega. Przelecieliśmy przez repertuar Presleya, Santorki, dotarliśmy do Jacka Wójcickiego, jak wydarłam "Oj, Halino, oj jedyna, dziewczyno moja", to jakaś anglosaska z urody dziewczyna dostała napadu śmiechu. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego. Powinna mi współczuć, gdyż fałszowałam tak potwornie, że sama to słyszałam. Ale rozgrzewka się udała.
Start nie miał w sobie nic z magii. Było zimno, deszcz padał z minuty na minutę coraz bardziej rzęsisty, fontanny wobec tego nie robiły aż takiego wrażenia, a "Barcelona" (Freddie Mercury & Montserrat Caballé) w tłumie na starcie była słabo słyszalna i na pewno nie wywoływała ciarek na plecach. Start był więc taki sobie, pogoda - również, zaciągnęło się chmurami i popadywało od czasu do czasu, a ja oczywiście w stroju reprezentacyjnym w postaci topu do pępka i krótkich szorcików. Dobrze, że opaski na łydki miałam. Różowe. Coś się nie wystylizowałam za dobrze, ale dzięki koszulce reprezentacyjnej byłam mocno dopingowana, a i zdarzyło się na trasie porozmawiać, i to nie tylko z rodakami.
Ruszyłam mocno, aż musiałam się chwilę mitygować, żeby jednak biec wolniej niż piętnastkę tydzień temu w Dąbrowie. Na szczęście trasa tutaj nie jest specjalnie łatwa, na pierwszych siedmiu kilometrach jest trochę podbiegów, więc tempo automatycznie się wyrównało. W okolicach ósmego kilometra spotkałam Waldka ze Słupska, który też biegł na 3:30, a że biegł równo (i za szybko na 3:30) - to się podczepiłam i tak starałam się mieć go w zasięgu wzroku, mniej więcej do 18 kilometra. Od 18 do 22 kilometra była długa agrafka, ale wyjątkowo urokliwa i fajnie zorganizowana, a zespół grający Dire Straits gdzieś przy 22. kilometrze dodawał skrzydeł (uwielbiam Dire Straits).
Po połówce... Nie, tym razem nie zaczęły się schody. Może tylko w tym sensie, że okazało się, iż na zegarku z GPS-em nie do końca mogę polegać, bo na 25. kilometrze dodawał już ponad pół kilometra, a potem było coraz gorzej i ostatecznie pokazał jakieś półtora kilometra więcej. Przestałam wobec tego zwracać uwagę na wskazania GPS-a, kontrolowałam tylko czas. 25 kilometr, 30 - widziałam, że mam zapas w stosunku do 3:30, zrodziła się nawet w mojej głowie myśl, że może by tak...
Tymczasem w okolicach 34. kilometra zaczęło mi się biec nieco wolniej, czułam, ze w łydkach czają się skurcze, ale nie przestawałam biec. Zwolniłam tylko nieco na punkcie na 35. kilometrze. Wiedziałam jedno - trzy godziny powinnam biec bez problemu, po 3 godzinach będę dalej niż w Wiedniu - kilometr dalej, i te 3:30 wydrę. Ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę wypracowany zapasik (który właśnie zaczynał topnieć), te 3:30 jakoś mniej cieszyło. Ciągnęłam do 37. km, potem do 38., o dziwo dalej mogłam biec, pewnie nieco wolniej, ale jednak nadal to częściej ja wyprzedzałam niż mnie wyprzedzano. Przy 40. km jeszcze skorzystałam z punktu odżywczego, pozwoliłam sobie na mały spacerek, a potem ruszyłam dalej, bo w końcu co to jest - dwa kilometry.
A, no, zapomniałam ;-) Zwłaszcza że większość tych kilometrów wiodła... pod górkę. Łagodnie, ale jednak. Na 500 metrów przed metą miałam dosyć wszystkiego, ale 50 metrów marszu wystarczyło, żeby się zebrać na końcówkę. Znowu ruszyłam przed siebie.
Nie wiem, jak bardzo się wykrzywiałam na ostatnich 200 metrach. Na pewno potwornie. Ale wiedziałam, że ją już mam. Nową życiówkę. Zaklęta granica w końcu została odczarowana. I to jak bardzo w moim stylu - nie o pół minuty, nie o sekundy, a od razu o blisko dwie i pół minuty. I o 8 minut i 10 sekund lepiej niż w Wiedniu.
A na mecie... No, wiecie już. Pełna histeria. I pełne szczęście.
Wynik: 2013-03-17, Marato de Barcelona (Barcelona, ESP), dystans: 42.195 km
3210. (K-97) |
03:27:41 |