Mój New York City Marathon, czyli kilka zdań o spełnianiu marzeń

 

Mój New York City Marathon, czyli kilka zdań o spełnianiu marzeń


Opublikowane w śr., 04/12/2024 - 12:15

Choć minęło już kilka tygodni, kurz wzbity przez dziesiątki tysięcy stóp opadł, podobnie jak gorące emocje wywołane samym biegiem oraz pobytem w jednym z największych miast świata, wciąż czasem nie mogę uwierzyć, że było mi dane ukończyć nowojorski maraton. Te 26,2 mili z jedyną w swoim rodzaju „Finish Line” w Central Parku, to  kultowy obiekt pożądania większości biegaczy, zawodowców i amatorów, bez względu na wiek, płeć, rasę, narodowość, itp.    W tym roku, dokładnie 3 listopada linię mety przekroczyło 55 646 finisherów, a wśród nich ja!! Niewiarygodne!! Mój udział w nowojorskim maratonie jest dowodem na to, że ustalenie sobie celu i konsekwentne dążenie do niego, nawet gdy nie zawsze jest łatwo to klucz do realizacji marzeń, nawet tych, które na etapie ich wykluwania się trącają utopią.  

 

Ale po kolei….. Gdy po wielogodzinnej podróży,  moja noga staje na ulicach Manhattanu, szczypię się wielokrotnie aby upewnić się, że nie śnię. Ja tutaj?  Czy naprawdę na własne oczy widzę miejsca znane do tej pory tylko z telewizji i internetowych zdjęć? Times Square, Empire State Building, Wall Street, Brooklyn Bridge, Statua Wolności, Memorial w miejscu byłego World Trade Center, Fifth Avenue, broadwayowskie przedstawienie ”Król Lew”, Museum of Modern Art, alejki Central Parku….. Dni przed maratonem upływają na pieszych wędrówkach, które nabijają co najmniej dwukrotny maratoński dystans, konsumpcji niezdrowego amerykańskiego street-foodu i problemach ze snem z powodu adrenaliny i zmiany strefy czasowej. O rany, kto robi takie rzeczy przed maratonem?! Gdzieś z tyłu głowy odzywa się obawa czy aby tak intensywnie spędzony czas  nie zemści się niemocą podczas biegu. W praktyce okazuje się jednak, że wymienione grzechy podczas nowojorskiego maratonu zostają odpuszczone jak nigdzie indziej.  Pakiet startowy odbieram dzień wcześniej w Jacob K. Javits Convention Center. To ogromna hala z dziesiątkami stanowisk gdzie wydawaniu numerów startowych i koszulek towarzyszy EXPO, którego większą część ogarnia New Balance.

 

Dzień startu to  ogrom wrażeń, który daje takiego kopa, że zapominam o niewyspaniu i zmęczeniu. Polska grupa, której częścią jestem, płynie promem, później przy wielkiej uciesze jedzie żółtymi „school bus-ami”. Po około godzinie docieramy do miasteczka biegowego. Wszyscy uczestnicy są podzieleni na kolory – wioski, fale i literowe corrale. Wydaje się to skomplikowane ale organizacja jest super. W drodze do swojej strefy pijemy kawę i jemy bajgle. Pogoda wymarzona – temperatura ok. 12 stopni i świeci słońce. Przed wejściem do przypisanego corralu można zrzucić ciepłe ubrania, w których się przyjechało a które zbierane są dla organizacji charytatywnych.  Miejsce startu maratonu nowojorskiego robi wrażenie. Biegacze ustawiają się na dwóch poziomach mostu Verrazzano-Narrows Bridge, z którego roztaczają się widoki na port i panoramę Nowego Jorku, w tym na Statuę Wolności. Po wysłuchaniu amerykańskiego hymnu narodowego startujemy. Most Verrazzano ma ok. 2 mile długości i na początek biegu funduje wspinaczkę pod górę. Z kolei zbieg prowadzi prosto do Brooklynu, na którym rozpoczyna się show, którego odgłosy słychać z oddali, a którego próżno szukać na biegach w Polsce. Tłumy kibiców, ogromny krzyk, śpiewy, doping, zespoły, bębniarze, głośna muzyka, wiwaty, flagi…… Trudno opisać tą wrzawę, która trwa od Brooklynu, przez Queens, Bronx, Manhattan aż do samej mety przez  kilka godzin trwania maratonu, z przerwami na mostach, na których jest zakaz kibicowania. Adrenalina niesamowita! Zapominam o zmęczeniu i bolących po zwiedzaniu miasta nogach i płynę na falach tego aplauzu, czując  się jak gwiazda filmowa na oscarowym dywanie.

 

Taka atmosfera towarzyszy biegaczom praktycznie przez cały dystans.  W tych okolicznościach dziwne wrażenie robi Williamsburg, dzielnica ortodoksyjnych Żydów, zlokalizowana w północnym Brooklynie, na której panuje cisza. Chodnikami przemykają chasydzi z brodami i pejsami, wystrojeni w czarne kapelusze i chałaty, którzy niecierpliwie próbują przejść przez ulice, przecinając trasę maratonu, zupełnie nie zwracając uwagi na biegaczy. Ale to wyjątek. Po kilku kilometrach opuszczam to sztywne towarzystwo i wbiegam w kolejne ulice, na których krzyki miejscami są takie, że z tęsknotą zaczynam wypatrywać kolejnego mostu, na którym mogę nieco odsapnąć od hałasu. Dziwny to bieg, na którym bardziej niż nogi zaczynają boleć ręce od ciągłego przybijania z kibicami „piątek” i machania do nich. Mijam kilka grup polskich kibiców, ale niestety obiektywnie muszę stwierdzić, że daleko im do amerykańskich umiejętności robienia pozytywnego zamieszania. Ale pomimo tego bardzo miło jest słyszeć za sobą okrzyki „Polska, Polska!” i życzenia powodzenia w rodzimym języku. Ostatnie kilometry biegną słynną Fifth Avenue, na której ludzi jest masa. Muzyka, krzyki i doping pomagają nie myśleć o zmęczeniu. Kulminacja tłumów zebrała się w Central Parku. Ledwie żyję ale nadrabiam miną, uśmiecham się, macham do kibiców……… Nareszcie widzę Finish Line!! Mam to! Zostałam nowojorskim maratończykiem!

 

                Wydawałoby się, że w momencie przekroczenia mety, otrzymania medalu i powrotu do hotelu,  kończą się emocje związane z nowojorskim maratonem. A tu niespodzianka, której w Polsce, na próżno szukać. Następnego dnia przy śniadaniu zauważam ludzi z medalami na szyjach. Zakładam więc go i ja i ruszam w miasto. Jestem w szoku z powodu reakcji mieszkańców na widok maratończyków. Jestem bohaterem!! Jak Batman! Albo Spider-Man! Co rusz zbieram gratulacje, ludzie się kłaniają, uśmiechają, klepią z uznaniem po ramionach. Zewsząd słyszę okrzyki „congratulations”! Rozpiera mnie duma i wielkie szczęście, że się udało, że dotarłam tu, że dałam radę. Bezcenne chwile! Dziękuję Ci za nie Nowy Jorku!

Monika Gizowska, Ambasadorka Festiwalu Biegowego
fot. archiwum autora

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce