Nocny Bieg Świętojański w Gdyni Ambasadorki
Opublikowane w wt., 26/07/2016 - 11:08
Na początku mojej przygody z bieganiem starty nocą utożsamiałam z koniecznością. Przyjęłam założenie, że moje bieganie nie może oznaczać żadnych radykalnych cięć czasu dla rodziny, więc najlepszym rozwiązaniem jest wyjście z domu wieczorem. Z czasem polubiłam tą konieczność i dlatego cieszyłam się, że pobiegnę w Nocnym Biegu Świętojańskim w Gdyni niedługo po moim debiucie w pierwszym biegu ulicznym na 10 km w 2014 roku. Moja radość była tym większa, że już wtedy udało się poprawić czas na tym dystansie. Za rok bieg powtórzyłam, znów uzyskując lepszy czas. W tym roku ponownie z niecierpliwością czekałam na tą imprezę – pisze Anna Stepień-Sporek, Ambasadorka Festiwalu Biegów.
Gdynia słynie z dobrze zorganizowanych biegów, które cieszą się sporą frekwencją. Trasa jest przyjazna dla biegaczy, bo dosyć płaska, ale jednocześnie w kilku miejscach wymagająca, zwłaszcza odcinek na ulicy Świętojańskiej zaskakuje. Niezbyt stromy, ale długi podbieg, choć ból łagodzi liczne grono kibiców. Potem można chwilę odpocząć zbiegając nad morze, kiedy nogi sam niosą, mając w perspektywie metę.
W tym roku planów szczególnych na życiówki na tym biegu nie miałam, bo amatorowi, który przecież niedawno rozpoczął regularne bieganie, a w zasadzie to zstąpił z fotela i zaczął się ruszać, ciężko jest złamać granicę 50 minut. Wprawdzie pojawiła się w głowie nieśmiała myśl, że może mi szczęście dopisze, ale szybko została spacyfikowana przez prognozę pogody.
Zaczęło się od niewinnego deszczu, który zamienił się w ulewę. Jeszcze popołudniu w pracy nerwowe sprawdzanie serwisów pogodowych, w których jak na złość nie mieli nic szczególnie pocieszającego do przekazania. Potem na facebooku pojawiały się informacje, że może bieg zostanie odwołany. Trzymałam mocno kciuki, żeby tak się nie stało, a siebie uspokajałam, że nawet jak będzie padać, wiać, to przecież jestem ultra - pogoda mi nie straszna - akurat!
Po godzinie 22 wyjazd z domu, w intensywnym deszczu. Na pół godziny przed biegiem umówione spotkanie z drużyną biegową OIRP w Gdańsku. Mocno uszczuplona, ale ci co przyszli już żyli atmosferą biegu. Jak ja to lubię! Mieszanka nerwów, radości, zniecierpliwienia i odliczanie każdej sekundy przed startem.
Niedługo po północy moja strefa biegowa ruszyła. Zadowolona, ale zaraz po starcie dopiero zobaczyłam, co ulewa zrobiła na ulicy. Ogromne kałuże i dylemat, czy mijać, czy biec przez środek. Do tego jeszcze padało i wiało. Chłód, wilgoć i noc, a miała być przebieżka w ciepłą letnią noc, co najwyżej z lekko bryzą od morza. Tymczasem warunki niezbyt przyjemne, ale co zrobić?
Po kilku minutach już nie myślałam o tym, że jestem cała przemoczona, że biegnę przez środek kałuży, cieszyłam się, że jestem w tym miejscu. Nastrój trochę się pogorszył, gdy zobaczyłam kilka osób, które przewróciło się w kałużę i wtedy pomyślałam, że chyba jednak powinnam uważać na to, żeby się nie pośliznąć. Podziwiałam tych, którzy po takim zdarzeniu wstali i byli w stanie biec. Czy sama tak bym zrobiła? Nie jestem wcale tego pewna.
Tłumaczyłam sobie, że dziś nie musi być tak szybko, bo przede mną przecież sporo biegów. Z drugiej strony z zaskoczeniem zauważyłam, że mam dosyć dobre tempo jak na mnie, więc pomyślałam, że czas może wyjdzie nie najgorszy, choć samopoczucie niezbyt dobre. W głowie myśl - byle do Świętojańskiej, ale czułam, że boli mnie brzuch. Za wcześnie zjadłam kolację. Wtedy usłyszałam, że jak dobiegnę o brzuchu zapomnę, a jestem w stanie pobiec poniżej 50 minut. Jakoś nie za bardzo w to wierzyłam, ale pokonywałam kolejne kałuże, czekając na Świętojańską.
Niestety kibice nie dopisali, a dodatkowo ciągle pojawiały się wątpliwości, co ja tu robię i ciągle wracała myśl, że jest ciężko, chyba za ciężko. Nad morzem przedostatnia prosta wydawała się wyjątkowo długa i cały czas lało. Pogoda okropna! Ostatkiem sił przebiegłam przez Skwer Kościuszki. Po przekroczeniu mety zobaczyłam, że udało się pobiec poniżej 50 minut.
To wystarczyło, żebym rzeczywiście zapomniała o bólu brzucha, o tym, że chyba co najmniej kilkanaście razy zastanawiałam się, żeby zwolnić, odpuścić, zatrzymać się. To chyba był jeden z moich trudniejszych biegów, więc tym większa była satysfakcja, kiedy dostałam sms z oficjalnym czasem 49:28. Może obiektywnie to nie jest jakiś wyczyn, ale dla mnie zdecydowanie było to opuszczenie strefy komfortu, zrobienie tego kroku, co do którego nie wiesz, czy dasz radę, ale jest niezbędny, żeby wyjść na wyższy poziom.
Może brzmi to trochę zbyt patetycznie, ale przynajmniej dla mnie bieganie to pokonywanie własnych granic. To chyba daje największe zadowolenie. Wisienką na torcie jest możliwość podzielenia się tą satysfakcją z kimś innym, bo bieganie to sport indywidualny, ale biegacz, pokonując sam trasę, nie powinien być w tym samotny.
Anna Stępień-Sporek, Ambasadorka Festiwalu Biegów