Półmaraton Warszawski 2013

 

Półmaraton Warszawski 2013


Opublikowane w śr., 27/03/2013 - 16:34

Mam wielka ochotę ponarzekać. Póki co, chęć jest przemożna i trzyma mnie od niedzieli. Dziś jest środa, teoretycznie wszystko powinno mi przejść. I sportowa radość i sportowa złość a nawet takie zwykłe ludzkie wkurzenie.

„Impreza z pięciocyfrową liczbą uczestników, dołączamy do grona miast europejskich mogących poszczycić się taka frekwencją”- chwaliła się  Fundacja MW. Istotnie,  każdy kto chciał, mógł się zapisać. Bez nerwów, bez pośpiechu. Zapisy trwały kilka miesięcy i skończyły się  28 lutego 2013r.
Kiedy ogłoszono, że do biegu zapisało się niemal 13 000 uczestników, zrobiło mi się i straszno i śmieszno. Fajnie, że jest tylu chętnych biegaczy. Ale czy organizator poradzi sobie z dwa razy większą liczba uczestników niż do tej pory bywało. I tu wkraczamy do Europy. Albo raczej pukamy do jej drzwi i gapimy się pokornie w wycieraczkę. Zima w tym roku nie odpuszcza i nawet na wieść o tak wielkim ludzkim zgromadzeniu, nie zarządziła odwrotu. W związku z tym  w dniu startu, o poranku było sporo na minusie. Strefę dla uczestników zorganizowano na błoniach za Stadionem Narodowym. Pogoda wyraźnie zaskoczyła organizatorów, dlatego w namiocie pt. „przebieralnia” leżała spora warstwa zlodowaciałego śniegu. Dreszczyk przeziębienia przebiegł mi po kręgosłupie i skierowałam swoje kroki tam, gdzie gros zawodników, czyli na Stację Warszawa- Stadion. Jakie to szczęście, że budynek był otwarty i ogrzany.

Na owej stacji zdarzyła mi się rzecz wprost niebywała- pierwszy raz straciłam numer startowy… wpadł mi do za kratkę grzewczą/ wentylacyjną. Nie ważne. Faktem jest, że numeru wydobyć się nie dało. Żeby wszystko było zgodnie z prawem, potuptałam  do Biura Zawodów i poprosiłam o pomoc. A tam- zaskoczenie. Poinformowano mnie, że nic zrobić nie da, bo nie i już. Dowiedziałam się natomiast, że mimo wniesienia opłaty startowej, posiadania czipa do pomiaru czasu a także naklejki na worek depozytowy, która mogłaby stanowić numer zastępczy, na kilometr przed metą zostanę zdjęta z trasy przez ochroniarzy. Spytałam, czy nie można tychże ochroniarzy powiadomić o moim legalnym uczestnictwie. Na co otrzymałam odpowiedź, że jeśli mam numer 11 tyś coś tam, to nie zapamiętają... Po takim wyjaśnieniu skończyły mi się pomysły na pokojowe rozwiązanie sprawy.  Frustracja sięgnęła zenitu a wyobraźnia wygenerowała obraz mnie szarpiącej się z ochroną… Półmaraton na europejskim poziomie...

Ale nic to. Przypięłam  numer od worka depozytowego i wystartowałam z zającem na 1:50.

Tłok na trasie był do przewidzenia. Wbrew pozorom nie było mi z tym aż tak źle. Nigdy nie byłam sama. Zawsze był ktoś, kto biegł wolniej, albo biegł moim tempem. Albo m nie wyprzedzał wielkimi susami. Coś się działo. Pacemaker na 1:55, do którego ostatecznie przystałam prowadził grupę ładnym, równym tempem. Zagrzewał kibiców, którym w niektórych miejscach mróz zabetonował mimikę i gesty… Biegło się miło i sympatycznie. Od czasu do czasu nękała mnie jedna myśl- jak się skutecznie wymknąć ochronie, która być może będzie chciała pozbawić mnie medalu PW…        

I oto nastał on- 20 kilometr trasy. Usłyszałam- „pani bez numeru….” Nie wsłuchiwałam się w to, co było dalej, przyspieszyłam. Kilka metrów dalej kolejny ochroniarz z krótkofalówką. Tu pomogły mi czyjeś plecy, do których niemal się przykleiłam. Udało się- uciekłam im. I teraz nie wiem- wściekać się, czy się cieszyć. Dzięki akcji z ochroną 21 kilometr był moim najszybszym na trasie. Nie pomyślałabym, że mogę jeszcze tyle z siebie wycisnąć, a tu proszę. Średnia 5:20 min/km, a 20-21 km- 5:08 min/km.

Upragniona meta… i koniec miłych wspomnień. Resztę wydarzeń spod Narodowego pamiętam tak- ściśnięte sardynki Idą po medal, ściśnięte sardynki idą po picie, ściśnięte sardynki próbują przedostać się do depozytów…. Wisienką        na torcie jest posiłek regeneracyjny- makaron w temperaturze otoczenia.

Na pewno będę pamiętała uśmiechniętych wolontariuszy na trasie. Trzeba było mieć zdrowie, żeby wytrwać tyle godzin w takiej aurze. Pamiętam kibiców na pod Mostem Poniatowskiego- serce rosło od takiego dopingu. Moich cudownych znajomych z nowymi życiówkami lub bez,  a przede wszystkim wsparcie koleżanki klubowej- Agaty przy akcji z numerem startowym… Byłam w stanie, w którym mogłabym narobić szkód. I to ciepłe słońce na wypogodzonym niebie też będę miło wspominać.
O reszcie chcę zapomnieć. Ciekawe, czy przez rok mi się uda.

Aneta Sakowska, Ambasadorka Festiwalu Biegowego

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce