Relacja z Festiwalu M3J

 

Relacja z Festiwalu M3J


Opublikowane w pt., 28/10/2022 - 12:40

Zaczynając tą relacje, zadam sobie pytanie, na które na sam koniec odpowiem, ale odpowiedź skieruję w wasza stronę…: Dlaczego akurat Festiwal M3J?

To, że M3J będzie moją finałowa imprezą sezonu 2022 wiedziałem już po I edycji w 2021 roku.
Mistrzowska organizacja, przepiękne tereny biegowe i poziom trudności, który spełnia moje oczekiwania. No i na sam koniec… te zaangażowanie, które widać na każdym kroku… w takie miejsca naprawdę chce się wracać. W między czasie dowiedziałem się że oprócz M3J będzie nowy dystans który dołączy do reszty imprez i będzie można się zmierzyć w zmaganiach Grand Prix które składały się z:
- Czupel Vertical 3,5km i 600m w górę - Piatek
- Maraton trzech Jezior 46km - Sobota

- Bieg Szlakiem Wołoskich Pasterzy 17km i 1250m przewyższenia - Niedziela

Wiele sumiennych przygotowań do tej imprezy przynosiło efekty, które były widoczne na testach podczas Ultra Janosika czy też Festiwalu w Piwnicznej. W ostatnich 2 tygodniach przed M3J czułem jak organizm już rozrywa energia, która czekała na ten finał.

Na festiwal pojechałem oczywiście z moją Justyną, która wzięła udział w biegu na 25km, oraz z moim serdecznym przyjacielem Daniel Baros. Wiedziałem, że w takim składzie to na pewno będzie dobry wyjazd.

Wyjechaliśmy w piątek około 12, niestety zatory z powodu remontów dróg w okolicach Międzybrodzia niesamowicie opóźniły nasz przyjazd. Szybko ogarnęliśmy odbiór pakietów startowych i zameldowaliśmy się na noclegu, który mieliśmy dosłownie 400m od bazy zawodów. Po zameldowaniu szybkie ogarnięcie się przed pierwszym startem.

Pierwszy start to Czupel Vertical. Bieg, który prowadził na szczyt Czupla, czyli najwyższy szczyt Beskidu Małego. Bieg, który na dzień dobry miał przepalić nasze płuca, okazał się świetną rozgrzewką, przed dwoma kolejnymi startami. Zadanie było proste, nie spalić tego biegu, zrobić to mocno, ale spokojnie. Wiedziałem, że to nie jest bieg, na którym można ugrać najwięcej. Zacząłem spokojnie, ale w biegu, średnie tempo pokazywało równiutkie 8:00, czy to jeszcze bieg czy marsz? Pod górę, to zdecydowanie bieg.(przynajmniej dla mnie) Biegłem tym tempem do 2km, nagle nachylenie zrobiło się jeszcze większe, musiałem przejść do marszu, zajechanie się teraz mogło by mieć nie odwracalne skutki. Po 200 metrach znów zacząłem biec i w tym biegu docieram na linie mety, z czasem 29:19min. Na górze czekał już na mnie Daniel, który wystartował 4min przede mną, ponieważ start odbywał się interwałowo co 15sek. Chwile pogadaliśmy na górze i schodziliśmy powoli na dół do bazy gdzie czekała na nas Justyna.

Po biegu poszliśmy na ciepłą kolacje, później prysznic i wieczorne pogaduchy przed sobotnim ultrasem. Raczej zasnąłem bez problemów. Budzik zadzwonił o 6:00, ogarnąłem się zabrałem śniadanie i poszedłem do Daniela żeby nie budzić Justyny która miała start 1,5h po nas. Zjedliśmy z Danielem śniadanko i pogadaliśmy jeszcze trochę żeby się odstresować. Pożegnaliśmy się z Justyna i poszliśmy na start.

Maraton Trzech Jezior, trasa dobrze mi znana. Mimo że przebiegłem ją tylko raz to miałem wrażenie, że znam jednak dużo lepiej. Byłem gotowy, wiedziałem jak to rozegrać, ponieważ uwielbiam taki profil trasy, to taki „sprint-góral”

Mocna rozgrzewka przed startem, kilka zbitych piątek z znajomymi no i oczywiście z Dyrektorem biegu, człowiekiem, dla którego ten bieg to więcej niż „bicie serca”. Efektowny start wśród fajerwerków, start po dywanie, przy dźwiękach klimatycznej muzyki, która przyprawiała o dreszcze (ale dreszcze są dobre). Taaaaak, klimat w tym miejscu jest wyjątkowy i nie do podrobienia. 10,9….3,2,1… i poszły konie po betonie.

Ruszyłem mocno, tutaj nie ma czasu na wolny strat, tu trzeba ustawić się czubie i rwać od samego początku. Przebierałem nogami, stawiając długie kroki by tylko nie wypaść z szeregu. Miałem w głowie plan i musiałem go zrealizować. Trasa leciała szybko, bo i tempo biegu było szybkie. Podbieg do Nowego Świata minął jak pstryknięcie palcem, zdecydowanie adrenalina trzymała całe moje ciało. Teraz jeszcze lekki podbieg na Gaiki zrobiony dosyć żwawym tempem. Tutaj stawka już się zdecydowanie rozciągnęła. Czołówki nie było już widać, przede mną było parę osób, za mną również. Byłem gdzieś w okolicach 15 miejsca. Te jednak tutaj nie miało żadnego znaczenia, największe znaczenie miało dziś tempo biegu i jego końcowy czas, bo to on był najważniejszy przy rozgrywce w Grand prix. Po zdobyciu Gaików zaczyna się bardzo mocny zbieg, jest w miarę łatwy technicznie, dlatego można się naprawdę mocno rozpędzić. Biegłem, unosiłem się w powietrzu, wiedziałem, że to mój dzień, że dziś mogę zrobić wszystko! Kiedy zegarek pokazywał tempo 3:30 moje serce biło jeszcze mocniej, a w głowie była tylko jedna myśl, (nie spierd… tego) Czasami podczas tak szybkiego zbiegu miałem wrażenie że zostawiam za sobą ogień (czy wali mi już kompletnie? Czy to tylko efekt zamiłowania to tematyki fantasy?) Kiedy człowiek nabiera takich prędkości podczas zbiegu, gdzie pod nogami cały czas obsuwają się kamienie, a jeden zły krok może doprowadzić to tragicznego upadku, w głowie dzieją się różne rzeczy. Zastanawiasz się co by się stało gdybyś się teraz przewrócił? Czy da się jeszcze przyśpieszyć? Czy jestem wystarczająco szybki? Czy to, co robię ma sens? Czy „siła” to naprawdę ja? Kurde, czy ja zostawiłem mleko na gazie? Czy wyłączyłem żelazko? Ej stop, jesteś na trasie biegu, który jest finałem tego sezonu skup się! Wróciłem do realnego świata, biegnąc dalej na stabilnych nogach, byłem tak rozpędzony, że kolejny podbieg był prawie nieodczuwalny. Wyprzedzam kilka osób. Biegnę do Przełęczy Przegibek gdzie w tym roku znajduje się pierwszy punkt kontrolny. Uzupełniam tam jeden softflask 250ml colą, łapie kawałek pomarańczy i lecę dalej. Zaczyna się błotniste podejście, buty jednak trzymają mocno, pomagają się wspinać, więc targam ten grunt. Krok za krokiem, oddech za oddechem, słyszę bicie serca, czuję tętno na nadgarstku, ten bieg żyje, ja żyję, chce krzyczeć, lecz milczę… jeszcze nie teraz Marek, jeszcze nie teraz…

Kolejny zbieg do Przełęczy Łysa, a z niej prosto na Magurkę. Przepiękne miejsce w Beskidzie małym z urokliwym schroniskiem i niesamowitymi widokami o każdej porze roku. Znam ten teren doskonale, byłem nim zauroczony na poprzedniej edycji, oraz na treningu zimowym w tym miejscu. Wykorzystałem znajomość terenu i wrzuciłem wyższy bieg, teraz już ogień zostawał za mną na pewno… Z Magurki bardzo ostry zbieg i chwilkę później jedno z najtrudniejszych podejść na Czupel. Strome kamieniste podejście, krótkie, ale niedające o sobie zapomnieć. Po zdobyciu Czupla, mamy bardzo ostry i trudny zbieg, nie wiem czy nie najtrudniejszy na całej trasie. Typowy dla Beskidu, ale jego kształt przypomina tutaj rynnę, co sprawia spore kłopoty. Nie bardzo wiadomo gdzie układać nogi, każdy krok jest trudny i niosący pewne ryzyko. Ale dziś gra toczy się o wszystko, ryzyko trzeba podjąć. Kontrolując cały czas kroki udaje mi się wyprzedzić kolejne osoby i sporo im uciec.

 

Dobiegam do Czernichowa gdzie mamy drugi punkt kontrolny, tam obsługa sprawnie zgodnie z moją prośba uzupełnia moje softflaski, w jednym cola w drugim izo, ja w między czasie wypijam z swojego kubeczka cole, łapie 2 kawałki pomarańczy i pakuje już do plecaka wypełnione softy. Szybko wybiegam z punktu w biegu chowam kubeczek do plecaka. Robię to jednak zbyt nieuważnie. I kubek po chwili wypada z mojego plecaka. Nawet odbił się od mojej ręki, ale wtedy tego nie wiedziałem. Uświadomiłem sobie to dopiero po jakimś czasie. Ale zawrócenie nie miało już sensu, wiec biegłem dalej. Podjąłem Atak na Jaworzyne i w połowie drogi na szczyt, czyli około 30km poczułem ból. Najpierw był lekki, nie sprawiał problemów, lecz jego skala rosła. To brzuch… Nie wiem, co się z nim nagle stało. Coś nie siadło, coś może za dużo razy podskoczyło i nie chciało się teraz uleżeć, zwolniłem… przestraszyłem się, na policzkach pojawiły się krople potu. Organizm się z czymś zmagał, ale ja naprawdę nie miałem pojęcia co to było. Wybiegam, a raczej wychodzę na prosty odcinek i staram się gonić postać, która jest przede mną, doskonale wiem, kto to!
To ona moja luba <3 która tym razem rekreacyjnie biegnie na dystansie 25km. Podbiegam do niej pytam czy wszystko w porządku a po uzyskaniu odpowiedzi biegnę dalej. Na sercu zrobiło się lżej, kiedy dowiedziałem się, że u Justyny w miarę porządku. Na brzuchu też zrobiło się trochę lżej, ale dalej była nie pewność. Spoglądając na zegarek, wiedziałem, że już powinienem był sięgnąć po żel co najmniej 10 minut temu. Co zrobić? A raz kozie śmierć, najwyżej się pożygam. Wziąłem głęboki oddech, otwarłem żel, łyknąłem na dwa razy i zapiłem izotonikiem. Ból puścił, jak do tego doszło? Co było tego przyczyną? Nie wiem… Ale do 35km musiałem się z tym zmagać. Co straciłem na tych 5km, to już nie moje… teraz ciężko będzie to drugi raz odgonić. Biegnę do Kiczery, gdzie po drodze spotykam rowerzystów, którzy się pogubili. Wskazuje im drogę i biegnę dalej. Wiedziałem, że przede mną najpiękniejsze widoki na tej trasie. Czyli zbieg z Kiczery i widok na Górę Żar i okolice. Jedno z najbardziej efektownych miejsc na trasie. Tutaj aż człowiek chce się zatrzymać i chociaż na kilka sekund powzdychać… Ale nie, nie teraz, nie dziś. Dziś walczymy! Dobiegam na Góre Żar, z daleka prosząc tylko o uzupełnienie jednego softa wodą. Jeden z wolontariuszy dosłownie w biegu dolewa mi wody i biegnę dalej. Nagle coś wyrwało się samo, to ona, „SIŁA” wykrzyczała z ust i zatrząsnęła całą górą… zobaczyłem jak żyły na rękach się napięły, poczułem jak adrenalina płynie przez całe ciało…
Przede mną ostatni zbieg i meta. Ale zanim ruszę, zanim nogi znów będą zostawiać za sobą ogień, złapie powietrze gór, nauczę się oddychać na zapas, nauczę się przechowywać powietrze w płucach do ostatnich chwil… i wypuścić, kiedy będzie na to czas. Ruszyłem w dół, nie miałem zamiaru oglądać się za siebie. Biegłem i wydawałem z siebie dziwne dźwięki, byłem już w transie. Świat w tej chwili nie istniał, byłem tylko ja i ostatnie kilometry przed meta… Słyszałem ją z daleka, słyszałem głos spikera, który przyciągał mnie jak magnez. Widzę mostek, a to oznaka, że to już ostatnie paręset metrów, wypuściłem ostatnie powietrze z płuc i sprintem biegłem do mety…

Przekroczyłem linie mety zmęczony, bardzo zmęczony, ale szczęśliwy niesamowicie. Na mecie zamieniłem parę słów z Wojtkiem, dyrektorem biegu. Spojrzałem na zegarek i ujrzałem 4:52:20. Szybka matematyka w głowie. Czas poprawiony od zeszłego roku o 16 min. Czy to dobry wynik? Tak!

Marzyłem o piwie, pragnąłem czegoś gorzkiego. Ale najpierw musiałem się zebrać do kupy i wyrównać oddech. Wypiłem około litra wody żeby zabić smak słodkości w ustach. Dojrzałem budkę z piwem i mogę powiedzieć, że śmiało do niej pobiegłem. „Powiedz kolego, że masz piwo bezalkoholowe i nie kosztuje więcej niż dychę, bo więcej przy sobie nie mam” – Kosztuje 9 zeta, trzymaj i na zdrowie. Zapłaciłem swoją „żelazna dychą” która mam w plecaku biegowym na czarną godzinę. Piłem łapczywie, ale delektując się każdym łykiem. Tak gorzki smak to jest to, czego było mi potrzeba. W między czasie przybiega moja Justyna, a za jakiś czas Daniel. Idziemy wspólnie zjeść przepyszną pizzę, która jest wypiekana dla każdego zawodnika na mecie, do tego swojskie ciasto drożdżowe i kawusia. Tak tutaj zawodnicy na mecie są rozpieszczani. Zjedliśmy wspólnie i poszliśmy na busa, który odwoził zawodników do Międzybrodzia Bialskiego skąd był start. Co ciekawe busy były darmowe dla zawodników, a na innych biegach trzeba sobie taka opcje wykupić. Poszliśmy do sklepu po parę rzeczy, na które mieliśmy ochotę a następnie udaliśmy się do naszego pensjonatu, ogarnąć przed jutrem. Siedzieliśmy w trójkę, gadaliśmy i oglądaliśmy relacje video którą można było oglądać przez cały czas zmagań Maratonu Trzech Jezior. Niesamowita, profesjonalna relacja na żywo z biegu w górach? Wyobrażaliście sobie coś takiego? Tak jesteśmy w Polskich górach, na magicznych terenach Beskidu Małego i to tutaj właśnie dzieją się takie cuda. Mimo kiepskiego zasięgu dołożono wszelkich starań, aby uzyskać obraz z jak największej ilości miejsc z trasy. Relacja uzupełniona komentarzami dwóch prowadzących. Jestem pod ogromnym wrażeniem, że doczekaliśmy się czegoś takiego na Polskim Biegu. Kiedy oczy już leciały, a rozmowy się urywały, oznaczało to że czas spać.

Ta noc była trochę cięższa, nie mogłem od razu zasnąć, ale w końcu się udało. Rano wstałem wypoczęty, nic mnie nie bolało, czułem tylko lekkie zmęczenie, wiedziałem, więc że będę mógł dziś wyłożyć znów ile się tylko da. Zjedliśmy wszyscy wspólnie śniadanie i zebraliśmy się na start. Justyna wyszła trochę prędzej, aby wspiąć się na Czupel i nam kibicować. Przed startem dowiedziałem się, że po 2 biegach zajmuje 3 miejscu w Grand Prix i mam 2,10min przewagi nad 4 zawodnikiem. Presja wzrosła. Wiedziałem, kto jest za mimo plecami i wiedziałem, że jest lepszy ode mnie na podbiegach, których w Biegu Szlakiem Wołoskich Pasterzy na 17km, podczas dnia trzeciego nie brakowało. Musiałem wykorzystać swój sprint na zbiegu. Rozgrzewka i gotowy na linii startu. Zbita piona jeszcze z Karolem Urbańczykiem, który był aktualnym liderem w Grand Prix i nic raczej też nie zapowiadało, że mógłby stracić to zwycięstwo.

10,9…3,2,1… No i ruszyliśmy od razu pod górę, od razu na Czupel (będzie mi się śnił po nocach) Tempo umiarkowane, staram się kontrolować mojego rywala, aby mieć go w zasięgu wzroku. To wystarczyło bez problemu. Lecz jego podbiegi zdecydowanie były lepszy w dniu dzisiejszym. Jego sylwetka się oddalała, ale robiłem dalej swoje. Dobiegłem na Czupel gdzie moja Justyna krzyczała i zagrzewała do walki. Krzyknęła tylko jeszcze ile mam straty, ale ja niestety już go nie widziałem. Miałem tylko tą jedną jedyną szanse, aby dogonić go na tym zbiegu. Zbieg się ciągnął i bałem się, że zacznę zwalniać, że braknie sił. Nic bardziej mylnego. Kiedy na kilometr przed punktem nachylenie zrobiło się jeszcze większe a ciało rwało w dół, na zegarku dojrzałem tempo 2:58, co tu się dzieje pomyślałem. Widziałem swoje nogi, a w zasadzie tylko plamy, Boże jak nie wydłużę kroku w tym tempie to zaraz się przewrócę o własne nogi i wyłożę się jak długi. Udało się wydłużyć krok, utrzymać na twardych nogach i dobiec do punktu. Krzyknąłem tylko, aby szybko podać mi wodę i nawet na sekundę się nie zatrzymałem. Zbieg się skończył, jednak rywala nie było widać. Więc to Maruś już koniec, jeśli go tutaj nie dogoniłeś to na podbiegu go już na pewno nie dorwiesz. Zacisnąłem jednak zęby i rwałem do góry, kurde nawet jeszcze wyprzedziłem 2 osoby. Nie odpuszczałem, czułem jak się ze mnie leje, jak płuca palą. Rwałem w górę, krzyczałem już, ale nawet nie miałem zamiaru kontrolować tego krzyku. Kiedy zdobyłem po raz kolejny Czupel wiedziałem, że zostało około 3km trudnego technicznie zbiegu do mety. Puściłem nogi i pozwoliłem ciału opadać, ręce już machały w wszystkie strony, balansując całym ciałem. Usłyszałem metę z daleka widziałem już moją Justynę, która czekała na mnie z piwkiem <3.
Wpadłem na metę z czasem 1:52:19h, byłem słaby, Justyna powiedziała, że blady jak śmierć. Ale co się dziwić to była gra VABANK, tutaj wszystko postawiłem na jedną kartę. A tą jedyną kartą byłem ja, moje nogi, moja głowa, moje serce i moja SIŁA.

Pogadałem chwile z Wojtkiem, podziękowałem za przepiękny festiwal a w międzyczasie podszedł do mnie mój rywal a był nim Andrzej Kowalczyk z 42 Pro Team. Pogratulowaliśmy sobie obydwoje nawzajem za przepiękna walkę do końca i życzyliśmy powodzenia w kolejnych planach i startach. Po chwili pojawił się Daniel, a ja wiedziałem, że to znak, że powoli kończy się nasz FESTIWAL nie do końca spełnionych marzeń.
Zjedliśmy znów wszyscy wspólnie i poszliśmy się okapać. Wróciliśmy potem na dekoracje ostatniego etapu, oraz cyklu Grand Prix. Wiele słów od zawodników i wiele słów od organizatorów. Wszyscy byli zachwyceni i zadowoleni, ale to wszystko się już skończyło. Czas wracać do domu, czas wyciągnąć wnioski i zdecydować, co dalej.
A co będzie dalej? Tego nie wiem, ale wiem, że na kolejną edycje festiwalu M3J na pewno wrócę!

Grand Prix Festiwalu M3J -  67km
Marek Grund – miejsce 4 – czas 7:13:59

A teraz drodzy czytelnicy wracając do pytania z pierwszego zdania.
Festiwal M3J jest jednym z najlepszych festiwalów biegowych w Polsce, w jakich brałem udział. A wierzcie mi przez te 16 lat trochę tego przebiegałem.

Czy macie te same zdanie? Myślę, że możecie sobie odpowiedzieć na to pytanie czytając moje relacje. A jeśli to było za mało? Sprawdźcie sami i zajrzyjcie na kolejna edycje M3J!

WASZ MARUNIA.

fot. Arkadiusz Juzof

 

Polecamy również:


Cofnij
Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce