„Szaraczek w czołówce stawki? To nie mogło się tak skończyć...” Maraton Gdańsk Ambasadora

 

„Szaraczek w czołówce stawki? To nie mogło się tak skończyć...” Maraton Gdańsk Ambasadora


Opublikowane w czw., 26/04/2018 - 09:04

Kiedy nastąpił dzień startu, wiedziałem, że to... nie będzie ten dzień. Pogoda nie sprzyjała, było bardzo ciepło, a ja liczyłem na dobry wynik w maratonie pisze Tomasz Szczykutowicz, Ambasador Festiwalu Biegów.

Jak zawsze w zwyczaju mam pakuję się dzień wcześniej, dzisiejszego dnia pozostało sprawdzić, czy wszystko jest. Poranek zaczynam od kawy i kanapki z miodem. Po zaliczeniu toalety ruszamy w drogę, po mały sukces, po rekord.

Przed samym startem spotykam Andrzeja i Joannę i razem trwamy na początku wielkiej imprezy. Według założeń ma być bardzo ciepło, a to nie ułatwia szybkiego biegania. Przed samym startem dużo świrujemy, bawimy się na całego, rozmawiamy ze znajomymi.

To miał być ten dzień, kiedy poprawię swój czas z poprzedniego roku. Byłem naprawdę na to gotowy, a zwłaszcza tak czułem, że jestem. Dużo ciężkich treningów i dwa najważniejsze kontrolne starty. TUT 68 km i ONICO Gdynia Półmaraton. To wszystko utwierdzało mnie, że może być dobrze. Po wszystkich szaleństwach Rozpocząłem krótką rozgrzewkę, wszystko po to, by nie zmęczyć organizmu.

Później jeszcze kilka zdjęć i oddanie rzeczy do depozytu. Ustawiłem zegarek na wyścig, czas 2h58’, dystans 42,195 km. To było wszystko, czego chciałem tego dnia. Po chwili ustawiam się w strefie startowej, ostatni łyk wody, ostatnie odliczanie i czekam, aż ruszymy, w stronę mety.

Tego dnia pogoda była wyśmienita dla kibiców. Ostatnie odliczanie i ruszam. Początkowe tempo było bardzo szybkie, pierwszy kilometr wyszedł 3h52’. To naprawdę szybko jak na mnie. Za to drugi kilometr wyszedł wolniej o 4 sekundy. Niby czułem się dobrze i wszystko wskazywało na to, że to może być dobry czas, to jednak się myliłem.

Za bardzo chciałem się poprawić...

Przez pierwsze 5 km naprawdę biegło się dobrze, pierwszy punk i kilka łyków wody. Na koniec polanie się nią, by schodzić organizm. W międzyczasie, w okolicach 7-8. kiloemtra spotkałem mamę, która kibicowała mi przy trasie. To naprawdę wspaniałe uczucie mieć ze sobą najbliższych.

Dobiegam do kolejnego punktu ze stołami na 10. kilometrze. Najpierw żel, później woda - dostarczona do organizmu i na ciało. I przy tym punkcie miałem znajomych, którzy wspierają maratończyków. Fajna sprawa, że pomagają innym. Oczywiście między czasie wykrzyczeli moje imię, bym tego dno dał czadu. Czas na tym etapie to 40 minut i 17 sekund - jest ok, lecę dalej.

Kolejny punkt to woda Izo i znów woda na siebie. W takich warunkach potrzebowałem dużo wody. Na tę chwilę czułem się zaskakująco dobrze. Punkty kibicowania też dodawały mi sił, ale podchodziłem do tego ze spokojem, by nie zmęczyć organizmu.

Zbliżając się do 20. kilometra, wyciągam drugi żel. Pomijam wodą i wylewam kolejny kubek na siebie. Miałem nadzieję, że dotrwam tak przynajmniej do 35. kilometra. To tylko nadzieja, a ja byłem głupcem, a wszystko dlatego, że zacząłem za szybko. Zegarek pokazywał w tym momencie około 900 metrów przewagi nad wirtualnym zającem. Nie bardzo też wiedziałem, jaki jest to zapas czasowy, ale cóż biegnę dalej. Czas po 20 km to 1:20:44.

Z tego, co pamiętam, jakiś kibic krzyknął miejsce, które zajmuje. 18 czy 19 – już nie pamiętam, ale pamiętam, że bardzo się zdziwiłem. Ja taki szaraczek, a prawo w czołówce stawki? To nie mogło się tak skończyć...

Jeszcze kilometr i czas połówki 1:25:30. Przed nawrotką na ulicy Chłopskiej było w miarę dobrze, aż tu nagle wyrasta ściana. Chcę mi się pić, czuję lekkie skurcze. Wyczekuje kolejnego punktu z wodą. W tym momencie biorę „shot” magnezowy - tempo spada, tracę zapas, który zyskałem.

Zbliżam się do 25. kilometra, biorę wszytko, co jest na stołach. To pomaga mi na chwilę. W międzyczasie mija mnie Adam Baranowski. Już wtedy wiedziałem, że to się nie uda, ale będę walczył. Zbliżam się do Jelitkowa, tutaj usytuowana jest Kutyna z wodą. Przebiegam jak najbliżej głównego strumienia. To też pomaga mi tylko na chwilę.

30. kilometr - ostatni żel plus woda, banan, izotonik i znów woda na siebie. Czas w tym punkcie trasy – 2:03:44. Tempo dalej spada, a ja walczę z własnymi słabościami.

Park Reagana daje się we znaki, szutrowa nawierzchnia nie pozwala osiągać czasów, jakie bym chciał. Powoli zbliżam się do kolejnego punktu, tym razem było to w okolicach 33. kilometra. Wspierali nas wolontariusze i organizatorzy Kaszubskiej Poniewierki. Biorę colę, która serwowali i wodę na siebie. Wiem, że do mety coraz bliżej, a ja nie przyspieszam.

To był bardzo ciężko bieg dla mnie w tych warunkach. Cola pomogła na chwilę. Mnie pozostało tylko walczyć, wiedziałem, że życiówki nie zrobię, to chociaż złamie 3 godziny w maratonie. Bo przecież robi to garstka, około 2-3% uczestników w każdym biegu.

Wybiegając z deptaka w Brzeźnie, widzę w oddali stadion Energa. To znak, że meta blisko, ale nie na tyle, by finiszować.

35. kilometr i kolejny punkt z wodą, w tym momencie miałem ochotę wypić wszystko, co było, a także się zatrzymać i wylać całą wodę na siebie z wielkich mis usytuowanych na tym punkcie. Jednak tego nie zrobiłem. Gdybym się zatrzymał, ciężko byłoby znów ruszyć.

Biegnę dalej i zbliżam się do ostatniego podbiegu. Myślałem, że nie dam rady, ale jakoś poszło. Teraz wiem, że od mety dzieli mnie 5 km. Zakręt lewo, ul Marynarki Polskiej i w oddali widzę ostatni punk z wodą. Zbliżam się do niego nawet żwawym biegiem, coś około 4:30 min./km. Chyba nie było najgorzej, chociaż do ideału sporo brakowało.

Odczuwam temperaturę i sam maraton. Znów woda na siebie. Wiem, że nie mogę się poddać, nie teraz. Ostatnia nawrotka i do mety pozostały ponad 2 km. Czas na 40. kilometrze - 2:49:28. Trochę pogodziłem się z porażką, więc pozostało mi tylko ukończyć ten start. Jeszcze 3 zakręty i będę w hali.

Na ostatnich metrach dopada mnie Honorata na rowerze i krzyczy, że goni mnie przez całe miasto. To mnie podbudowało, by dać ostatni zryw. Ostatni zakręt i wpadam na metę.

Nie ma takiej euforii jak rok temu, ale cóż, ten bieg kosztował mnie więcej niż w poprzednim roku. Oficjalny czas 2:59:06. Do życiówki zabrakło niewiele, ale taki jest sport. Szczerze jestem zadowolony z rezultatu, 50. miejsce open, 48. miejsce wśród mężczyzn i 8. miejsce w kategorii M20-29. Za rok się poprawie, a na razie sezon trwa i walczę dalej.

Ten maraton nauczył mnie pokory. Wiem, gdzie popełniłem błąd i teraz go nie powtórzę.

Na koniec zjadłem sporo pomarańczy i jabłek, które dały mi energii na resztę dnia. Po tym długi prysznic i oczekiwanie na resztę teamu. W międzyczasie robiłem sporo zdjęć innym zawodnikom.

Teraz czas na regenerację i resztę starów w sezonie. Kolejny maraton odbędzie się 15 sierpnia, będę startował w roli pacemekera, a ostatni start na dystansie królewskim będzie prawdopodobnie w Poznaniu 14 października.

Tomasz Szczykutowicz, Ambasador Festiwalu Biegów


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce