TriCity Trail Ambasadora. „Po co ja to robię?”
Opublikowane w czw., 26/07/2018 - 09:50
Mając już na swoim koncie pierwsze zimowe ultra, nadal zadaję sobie pytania „po co ja to robię?”, „co chcę sobie udowodnić? I „po co mi to?". Szczerze, nadal nie potrafię znaleźć na nie odpowiedzi. Jedno jest pewne, chciałem sprawdzić się na tak długim dystansie – pisze Tomasz Szczykutowicz, Ambasador Festiwalu BIegów, uczestnik TriCity Trail 80km+
Uwielbiam poznawać nowe miejsca, a podczas tak długiego biegu pięknych widoków w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym nie zabrakło. Sam start przewidziany był na godzinę 4:30. Noc była krótka. Wstałem dużo wcześniej, by zjeść banana i wypić kawę. Z toaletą było ciężko, ale jakoś dałem radę.
Przed czwartą jedziemy z Ewą na stację po kawę, przy okazji organizując kubek do napojów, na punktach odżywczych. Cały czas byłem bardzo podekscytowany, wiedziałem, że robię coś niesamowitego.
Przed startem jak zwykle mam pełno energii i pozytywnych myśli. Wiedziałem, że nic sobie już nie muszę udowadniać, zrobiłem to nie jeden raz. Pamiętałem o kilku błędach, które zrobiłem podczas TUT Trójmiejski Ulta Track 68 km i wiedziałem, że nie mogę ich powtórzyć. W końcu nastąpił ten długo wyczekiwany moment - wyruszam w trasę.
Miało być spokojnie zachowawczo, ale cóż nogi chcą za dobrze. Pierwszy kilometr był najszybszy w całym biegu, 4:30. Później zwolniłem. Pogoda była świetna, w pewnym momencie musiałem ściągnąć czapkę, zrobiło się za gorąco.
Czas płynął powoli, pierwsze 10 km i wciągam pierwszy żel. Jest dobrze. Trochę zmieniłem taktykę z jedzeniem, a wszystko przez bardzo dobrze usytuowane punkty odżywcze. Kolejne kilometry minęły na rozmowach, nawet nie zauważyłem, kiedy dobiegłem do pierwszego punktu kontrolnego.
Kubek wody, rodzynki, izotonik, kilka żelków i lecę dalej. Gdzieś w okolicach 25 km kolejne doładowanie żelem i wodą by na koniec popić wszystko colą. Cieszę się, że ją miałem. Wszystko robiłem z głową.
Cały czas byłem nawigowany przez zegarek, więc nie było mowy o zgubieniu się w lesie. To były naprawdę piękne tereny do biegania, świetne miejsce na zawody. Trzeba tam być.
Kolejny punkt odżywczy był gdzieś na 35 kilometrze. Woda, izotonik, rodzynki i oczywiście cola dodały mi siły na kolejną część trasy. Cały czas czekałem na moment, kiedy dobiegnę do miejsca, gdzie będzie droga z desek. Organizatorzy mówili, że chcą wykorzystać to miejsce. Naprawdę bajka, jestem pewien, że w tym roku jeszcze je odwiedzę. Było to gdzieś na wysokości Gdyni.
Po chwili pomogłem innemu zawodnikowi, ratując go shotem magnezowym. Złapały go poważne skurcze. Nie potrafiłem przejść obojętnie obok człowieka, który potrzebował pomocy.
Mój bieg w stronę Wejherowa trwał dalej. Kolejny mały postój zaliczyłem na 45 kilometrze, musiałem wyjąć cole z plecaka. Szło całkiem nieźle, myślałem, że będzie gorzej.
Śmigam dalej, do kolejnego punktu, by doładować swój organizm. Szkoda, że wbrew pozorom było tak mało czasu na podziwianie niesamowitych widoków. Tego nie da się opisać, trzeba tam być. Wspaniali ludzie na 55 km trasy pomagali mi, jak tylko mogli, pytali, czy niczego mi nie brakuje. Oczywiście każdy zjazd do pit stopu był na wysokim poziomie. Nie brakowało niczego. Spędziłem tam około 5 min i ruszyłem na ostanie 25 km. Cały czas myślałem czy Ewa już jest na mecie, czy wszystko jest ok?
Jak Andrzej i Joanna? Bo biegli trudny półmaraton. W głowie pełno różnych myśli. Brakowało mi trochę muzyki, którą włączyłem na początku i na trasie zgasła. Jedno było pewne, nie mogłem źle myśleć, bo bieg by się nie udał. Pierwotnie miałem zrezygnować z ostatniego punktu żywieniowego, ale jak już dotarłem na niego, wiedziałem, że jest mi potrzebny. Nie jestem zawodowcem, więc nie będę udawał. Musiałem coś zjeść.
To był ostatni postój na trasie, do końca zostało 8 kilometrów. Byłem już naprawdę blisko. Po drodze mijałem zawodników z trasy maratonu. Pozostało mi już tylko odliczać znaki z ostatnimi kilometrami, które były zamontowane na drzewach. 7 km.. 6.. 5.. 4... 3.. 2... W końcu widzę ten najważniejszy znak - 1 km do mety. Wiedziałem, że park jest już blisko. Pomyślałem, że jeżeli mam to ukończyć to finiszując z niezłym czasem. Na około 500 m przed metą słyszę moją szaloną paczkę, była to Joanna i Andrzej, a ja ze szczęścia zaczynam śpiewać "Przez twe oczy zielone". Oni cały czas się darli „Tomek ogień!!!".
Dawałem z siebie wszystko, ale w głowie miałem jeszcze jedno, gdzie jest Ewa? Myślałem, że będzie z mini, ale widziałem tylko wolontariuszy, którym przybiłem piątki. Zbliżam się do ostatniego zakrętu. Drę się na ostatnich metrach, bo widzę Ewę, która stoi na mecie i trzyma dla mnie medal. Stała tak już od godz. 11 i czekała na mnie. byłem szczęśliwy, że jestem już na mecie.
Na koniec cola owoce i posiłek regeneracyjny. Chociaż nie bardzo miałem na niego ochotę. Zegarek pokazał 9 h 01 min i 11 s. Poczułem mały zawód, że nie ukończyłem poniżej 9h, ale chwilę później wróciła euforia. Dostałem SMS-a z oficjalnymi wynikami. Jest! Na liczniku 8:59:53. Plan się udał, 26 miejsce open i 11 miejsce w kategorii wiekowej. Byłem naprawdę szczęśliwy!
Dziękuje wszystkim za to, że we mnie wierzyli.
Na koniec chcę wspomnieć o samym TriCity Trail. To prawdziwi specjaliści od długich dystansów. Wspaniała trasa, bufety na wysokim poziomie, wolontariusze naprawdę mnie urzekli. Warto spróbować swoich sił, choćby na trasie 47 km+. Z czystym sumieniem polecam te zawody.
Kolejny start na dystansie ultra maratonu za rok. Czas przygotować się pożądane do maratonu. Najbliższa okazja 14 października w Poznaniu.
Tomasz Szczykutowicz, Ambasador Festiwalu Biegów