Ultra 147: „Każdy bieg ultra to przygoda – nie da się jej zaplanować”
Opublikowane w wt., 10/06/2014 - 13:53
Na początku serdeczne podziękowania dla wolontariuszy, przez cały upalny dzień i i chłodną noc opiekowali się nami i dopingowali na trasie ze Szczecina do Kołobrzegu
Z trasy Szczecin - Kołobrzeg relacjonuje Krzysztofa Kolatzek, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój.
Ultra po płaskim wydawała się łatwa. Limit 24 godzin dosyć prosty do wykonania. Nasza zorganizowana grupa z Gdańska była dosyć spora. Krzychu, Marcin, Przemek, Janek, Michał, Arek, Iza – ale tylko polowa chciała zmieścić się w limicie. Pozostali mieli określone cele w wynikach.
Mieliśmy też kolegę Andrzeja, który supportował nas do momentu aż mu się rower nie rozsypał. Było to na 30 km trasy. Co zrobił kolega? Wsadził to co miał w bagażniku do plecaka i pobiegł z nami.
W czasie drogi nie nudziliśmy się ani trochę. Humory dopisywały. Po drodze na trasie spotykaliśmy przecież ludzi równie zakręconych jak my. Każdy taki bieg to jak przygoda – nie da się jej zaplanować i zawsze czekają na Ciebie niespodzianki. Ale zdobywasz nowe doświadczenie.
Nasza grupa na limit – Arek, Michał, Janek i Andrzej (rowerem) trzymała się razem do 30 km. Potem do przodu poleciał Arek, ale zastąpił go Andrzej, już bez roweru. Trasa była bardzo przyjemna, były podbiegi i dosyć kamienista. Punkty żywieniowe były świetnie zorganizowane, bo w budynkach, gdzie mieliśmy możliwość umyć się. Była ubikacja, ciepła kawa, herbata, izotoniki, drożdżówki i – co największym plusem – banany w sporych ilościach. Były nawet materace dla tych, co chcieli się przespać.
Za dnia zaczęła się prawdziwa walka z upałem na otwartych przestrzeniach. Im bliżej mety, tym trasa była trudniejsza, a słonce coraz mocniej grzało. Jedną z atrakcji były chmury much i komarów, które chciały nam swoim towarzystwem uprzyjemnić drogę. A gdy się zatrzymałeś na chwile, to zaraz się tobą zajmowały. W pewnym sensie nas... dopingowały.
Podczas pierwszych 50 km trasy wielokrotnie nasza grupa poszerzała się o nowe osoby, wszystkie z zamiarem ukończenia biegu w limicie. Wspólnie się dopingowaliśmy, często wyprzedzaliśmy innych.
Po 95 km nadal mieliśmy spory zapas do limitu, ale wtedy Michał złapał kontuzje kolana. Tak po prostu zatrzymał się i już potem nie mógł zginać nogi w kolanie bez bólu. Arek też zakończył bieg. Nasza grupa się rozproszyła i każdy walczył już indywidualnie. Po drodze przyłączałem się często do innych i... tak ciągnęliśmy do mety. Ale coraz więcej biegaczy mówiło, że rezygnują z walki o limit. Nasza prędkość drastycznie spadała.