"W górach lepiej nie mieć złudzeń, że jakoś to będzie." Relacja Ambasadora z Chamonix
Opublikowane w pon., 08/09/2014 - 16:35
Pogoda tego dnia była kapryśna – mocne opady deszczu oraz informacja SMSowa od Organizatora odnośnie nadchodzących silnych wiatrów zdeterminowały moje nastawienie, że nie będzie łatwo – to właściwa strategia na ultramaraton. W warunkach górskich lepiej nie mieć złudzeń, ani nadziei, że może jakoś to będzie.
Po praktycznie nieprzespanej nocy pobudka o 4.00 i przejście na Place du Mont-Blanc w Chamonix, skąd zabrały nas autokary do włoskiego miasteczka Courmayeur. Tam w hali sportowej, każdy miał jeszcze chwilę dla siebie – ja poświęciłem ją na posiłek - standardowo banan i trochę izotonika, następnie toaleta przedstartowa, oddanie worków na przepaki Col de Rosa oraz Chamonix. Dodatkowo zafundowałem sobie wyciszenie i chwile medytacji przy dźwiękach „In the Wake of Poseidon” zespołu King Crimson. O 7.01 tłum 1600 biegaczy wystartował z placu Bocherel i podążał w kierunku Col Checrouit. Tam czekały na nas dwie nagrody – pierwsza to piękny słoneczny poranek, druga to bajeczny widok na masyw Mont Blanc.
To trochę symboliczny moment – bo wyłaniające się piękne widoki są wprost proporcjonalne do nasilającego się trudu biegu. Trasa TDS jest bardzo zróżnicowana - majestat gór, malownicze ścieżki, trasy wokół jezior, skalne urwiska, zejście przy starym zabytkowym młynie, czy końcowy odcinek z przejściem przez most nad wodospadem, który zapiera dech w piersiach.
Kiedy w kolejnym odcinku trasy tłum biegaczy zmierzał w kierunku Col Chavannes (2603 m.n.p.m.), zerwał się wiatr – to pierwszy moment, kiedy dało się odczuć nagłe zmiany termiczne. Większość uzbroiła się wówczas w „goretexy” lub nałożyła przynajmniej „rękawki”. I taka zbroja termiczna towarzyszyła nam aż do punktu odżywczego usytuowanego na przełęczy Św. Bernarda (znanej min z trasy kolarskiego wyścigu Tour de France oraz wydarzenia historycznego – władca Hannibal przemierzył tę trasę w 218 r p. n.e. ponosząc gigantyczne straty w swojej armii), które stanowiło zarazem przejście z ziemi włoskiej do francuskiej.
Tam też na biegaczy czekał „bogaty bufet” – zarówno dla wielbicieli słonych przekąsek – sery, wędliny, rosół, pieczywo, jak i słodkich specjałów. Do picia poza wodą dostępna była także cola. A to wszystko serwowane przez liczne grono woluntariuszy, którzy życzliwie wspierali zawodników. Warto w tym miejscu nadmienić, że czwartą część niemalże dwutysięcznego wolontariatu stanowi kadra managerska i dyrektorska firm oraz korporacji. Jeśli chodzi o strategię odżywczą w moim przypadku jest zgoła odmienna o tej maratońskiej. Zdecydowanie preferencje idą w kierunku przekąsek słonych, zaś słodkie żelki, czy batoniki energetyczne spożywam „na wynos” popijając wodą z camelbacka. Punkty odżywcze do 51 kilometra pokonywałem raczej szybko ograniczając czas posiłku do minimum i unikając pozycji siedzącej.
Związane to było także z dosyć napiętymi limitami czasowymi na pierwszych punktach kontrolnych. Początkowo zapas czasowy wynosił zaledwie 45 minut, który zdołałem sukcesywnie podbijać na każdym kolejnym etapie. Świadom byłem bowiem, że warto dla własnego bezpieczeństwa dotrzeć do przepaku na „Roselendzie” jeszcze przed zmrokiem. Jednak wcześniej należało się uporać z bardzo stromym podejściem na Passeur Pralognan, gdzie na odcinku ok. 11 kilometrów różnica przewyższeń wynosiła ok. 1400 metrów. W tych okolicach po raz pierwszy biegacze mieli okazję skorzystać z linii poręczowych.
Sprawność przemieszczania się była nader istotną umiejętnością, gdyż dawało się odczuć presję zawodników oczekujących na swoją kolej w obliczu wąskiego gardła. Nieco nerwowa atmosfera została dodatkowo spotęgowana przez widok helikoptera, który uczestniczył w akcji ratunkowej właśnie na tym odcinku. Kolejne 3 kilometry pokonywałem już w półmroku i skorzystałem z latarki czołowej. Spotkałem pewną Francuzkę, której dość często zdarzało się wbiegać w kałuże czy błotniste „pułapki” – zaproponowałem jej więc pomoc w zakresie doświetlenia drogi. Chociaż koleżanka nie znała angielskiego, staraliśmy się porozumiewać „na czuja” – generalnie utrwaliłem sobie kilka francuskich słów, które permanentnie przewijały się przez cały wyścig – Allez!, Bon Courage, Merci i A Gauche. Pobieżna znajomość zwrotów francuskich okazała się później sporą wartością dodaną – na każdym bufecie doświadczyłem naprawdę dużej dozy życzliwości i sympatii ze strony wolontariuszy, szczególnie kiedy zwracałem się do nich w ich ojczystym języku.
Dotarcie do punktu odżywczego i zarazem przepadku na 66 km to newralgiczny moment całego wyścigu. Tam wiele osób podejmowało decyzję co do dalszych losów imprezy. W obliczu nadchodzącej pory nocnej, ogromnego wysiłku i świeżo zapamiętanego niebezpiecznego odcinka trasy Col de la Forclaz, kuszące zdawało się być podjęcie decyzji o przerwaniu wyścigu. Z drugiej strony sama atmosfera skłaniała do zrelaksowania się i uciechy radosnymi chwilami pośród muzycznych brzmień, które właśnie rozbrzmiewały.
Ja nie dopuszczałem raczej opcji poddania się na tym etapie. Przypomniał mi się ów symboliczny moment podczas Biegu 7 Dolin, gdzie właśnie na 66 km wielu biegaczy zdecydowała się na zakończenie wyścigu. Tak jak i ostatnio byłem świadomy dużego zapasu czasowego w stosunku do wymaganego limitu. Zresztą w wielu momentach wyścigu wracałem myślami do B7D, gdyż był to mój debiut na górskim dystansie ultra i to od razu z wielkim rozmachem.
Z kimkolwiek zdarzało mi się rozmawiać na temat zdobytych punktów kwalifikacyjnych – każdy potwierdzał, że bieg ultra w Krynicy, to musi być solidna podstawa do startu w wybranym biegu w ramach UTMB, bowiem 100 km dystansu i 4500 m przewyższeń robi wrażenie.To jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, iż TDS jest "w zasięgu" amatora, który bardzo solidnie przeszedł cykl treningowy w zakresie biegów długich i podbiegów. Dlatego też wróciłem do rzeczywistości – w prawdzie kryzysu nadal nie odczuwałem, ale trzeba było się przygotować do nocnej zmiany.