X-Alpine, czyli alpejska ultra-przygoda. Czy warto?
Opublikowane w pon., 26/01/2015 - 11:09
Verbier - Sembrancher
Sobota, 5 rano. Zaczęło świtać. Zaprzyjaźniony Szwajcar Gabriel przywiózł Antoniego na start. Tym razem się nie spóźnili. Było mokro, jeszcze ciemno. Za dmuchaną bramą startową zebrał się ponad 300-osobowy tłum biegaczy wyposażony w najnowsze cuda do górskiego biegania. Dookoła migotały zapalone czołówki. Spiker rozgrzewał atmosferę, nakręcając do wyścigu, prezentując faworytów. Przyjechał triumfator z przed roku, Francuz Ludovic Pommeret (Hoka Altecsport). Jest Szwajcar, zwycięzca Tor des Geants z 2011 roku - Jules-Henri Gabioud (Salomon Suunto). Jest Ryan Baumann, także ze szwajcarskiego Salomona. Jest Denise Zimmermann (Salomon Suunto), wielokrotna zwyciężczyni tego biegu wśród kobiet, dziewczyna biegająca płaską stówę w 8:26. Będzie się działo!
Wystartowali.
Tuż za Verbier krótkie, ale strome podejście na La Chaleau (1760m n.p.m.) a następnie długi zbieg do Sembrancher (714 m n.p.m.). – Byle się nie podpalić za bardzo na początku – hamował się Antek. Zaczął niby spokojnie, ale też i nie leniwie. Tętno oscylowało pomiędzy 140 a 160 uderzeń. Może jednak za szybko? Starał się pomimo wszystko biec na luzie.
Zagadał jakiegoś Francuza. Na długim zbiegu do Sembrancher i tak przycisnąć nie było gdzie. Trasa była stroma: nie biegła prosto w dół, lecz trawersowała porośnięte lasem zbocze. Kilkanaście kroków – skręt o 180 stopni, kilkanaście kolejnych kroków i znowu skręt. Nie ma gdzie się rozpędzić. Do tego półmrok, wilgotno, ślisko. Antek po kilku niegroźnych poślizgach uznał, że tu nie ma co się szarpać; trzeba spokojnie i bezpiecznie zbiec na dół.
Sembrancher. 12. kilometr, najniżej położony punkt na trasie. Pierwszy punkt z wodą. Znajoma miejscowość. Antek bywał tu już wielokrotnie. Kilka szybkich łyków, skok do pobliskiej toalety i po kilku minutach z wyraźnym uczuciem lekkości wybiegł na dalszą trasę.
Sembrancher – St. Bernard
Teraz czekało go najdłuższe podejście z Sembrancher na Orny (2826m n.p.m.). Dwa tysiące metrów pod górę. Obawiał się trochę tego, ale jednocześnie cieszył, że to najdłuższe podejście jest na początku a nie pod koniec trasy. – Pod koniec to byłaby masakra – myślał.
Podejście nie było ciągłe, w połowie, w miejscowości Champex-Lac wypłaszało się na chwilę. Biegacze obiegali tonące we mgle, górskie jezioro i rozpoczynali dalszą część podejścia. Za sobą pozostawiali niedostępnego w tym roku Le Catogne.
Szczyt podejścia znajdował się na 30. kilometrze trasy. Było chłodno, dlatego Antek zrobił je bez problemów czy kryzysów. Na kryzysy było za wcześnie. Przy szczycie znikły lasy i krzewy; pozostały tylko kamienie, śnieg i lodowiec. Chmury zasłaniały niebo, zaczęło nawet kropić, ale widok i tak zapierał dech w piersiach. Biegacze dobiegli do schroniska położonego u podnóża szczytu. Na tarasie budynku stał trębacz dmuchający w jakąś gigantyczną trąbę.
Szybkie skanowanie chipa i zbieg na dół. Wreszcie. Antek czuł się świetnie. Z mp3-ką na uszach zapuścił „Soul killing” – The Ting Tings i w uśmiechem na ustach zaczął brykać po kamieniach w dół zbocza. Świetny moment. Piękne miejsce, 30. kilometr, jeszcze niezmęczony, jeszcze niewalczący o oddech czy kolejny krok pod górę. Delektował się wyścigiem.
Niestety, niedługo później musiał przystopować. Wyłożył się niegroźnie kilka razy. Było ślisko i znowu dosyć stromo. Znowu niebezpieczna ścieżka trawersująca w dół. Musiał zwolnić. Gdy się wreszcie wypłaszczyło (1250 m n.p.m.) zaczął się długi, bardzo łagodny podbieg doliną, do La Fouly (1600 m n.p.m.). Antek przypomniał sobie, że to także część trasy UTMB tylko biegnąca w odwrotnym kierunku.
Tymczasem spokojnie truchtał podziwiając widoki. Po lewej szumiała górska rzeka, po prawej skały z wysokim wodospadem. Przed nim biegła jakaś zgrabna dziewczyna ze sztafety skacząc po kamieniach niczym kozica. – Ładnie tu, szkoda, że nie jest tak słonecznie i pięknie jak w poprzednich latach – pomyślał. W którymś momencie się zamyślił, potknął i przewrócił na dwa duże głazy. Z kamizelki na piersi wypadł mu jeden z „Kubusiów” i wpadł w szczelinę pomiędzy kamieniami. Trochę się nagimnastykował, aby wyciągnąć butelkę; nawet stojący w oddali kibice zaczęli biec do Antka myśląc, że coś się stało.
La Fouly (50. kilometr trasy) to większy i dobrze zaopatrzony punkt kontrolny. Startuje z niego „The Traverse” - krótsza o połowę wersja wyścigu. „Relay” – sztafeta ma tu zmianę. Na miejscu można coś zjeść, odpocząć. Antek oczywiście czasu tracić nie zamierzał. Pozbierał tylko kilka rzeczy a jeść planował po drodze. Miał jeszcze batony MULE Bar, jakąś kanapkę. Wyszedł jak najszybciej w kierunku przełęczy św. Bernarda położonej przy granicy z Włochami.
Tam zaczęły się pierwsze problemy. Na podejściu zaczęło lać, zaczął też wiać porywisty wiatr. Owszem, kropiło już wcześniej ale nie tak intensywnie. Potem na chwilę przestało i szlak zaczął przesychać. Antek zdążyć już nawet zamienić długi rękaw na przewiewny T-shirt. Niestety, pogoda znowu się pogorszyła. Zaczęło być coraz chłodniej, podejście na Col de Fenetre (2634 m n.p.m.) zaczęło się dłużyć. Batony przestały wchodzić. Antek jeszcze w dobrym humorze, ale zziębnięty dotarł do przełęczy św. Bernarda (60. kilometr) i ubrał z powrotem długi rękaw. Od tego momentu wyścig przestawał być przyjemną zabawą. Zaczęła się walka, zaciskanie zębów i mozolne napieranie w stronę mety.