7. Cieszyński Fortuna Bieg Ambasadora: „Wydarłem te 40 min.”
Opublikowane w pon., 27/04/2015 - 12:49
Tym razem wyjazd w Polskę na bieg był dla mnie bardzo ciężki. Z wielu powodów. Przed podróżą spałem tylko 2 godziny. Ale nie byłbym sobą, by nie przejechać 200 km tylko po to, by by po kilkudziesięciu minutach mieć wielkiego, lecz skwaszonego po wysiłku banana na twarzy.
W Cieszynie biegał Sebastian Nicpoń, Ambasador Festiwalu Biegów
W niedzielny poranek w mojej okolicy pogoda była średnio przyjazna dla biegaczy, Mimo wszystko już planowałem w głowie swój bieg. Jeszcze tylko wizyta u Marka Grunda, również Ambasadora Festiwalu Biegów, i możemy wspólnie ruszać na wojaże biegowe.
Do Cieszyna docieramy nieco po godzinie 10.00. Na spokojnie odbieramy pakiety startowe - dziwne, że przy stoisku gdzie obsługiwano mój numer startowy nie było kolejki. Przypadek?
Wróciliśmy do auta i przebraliśmy się w nasze bojowe stroje. Potem rozgrzewka zastanych podróżą mięśni. Do startu jeszcze ok. 40 minut, więc jeszcze lekkie truchtanie i mała gimnastyka, żeby wszystko zagrało jak należy.
Dochodziła godzina zero, więc udaliśmy się na start. Ustawiliśmy się w 'umiarkowanym początku” stawki, bo tak zakładał plan. Chciałem nowej życiówki w „dyszce” bardziej niż kolejnego maratonu (mój maks na tę chwilę to 37:52), choć akurat w Cieszynie celem było złamanie 40 minut. Tydzień wcześniej zrobiłem najlepszy wynik kariery w maratonie i czuje jeszcze tamten start.
Wystartowaliśmy chwilę po godzinie 12.00, co akurat nie przeszkadzało w biegu. Od samego początku zacząłem mocno napierać i atakować. Ostro. Minął pierwszy kilometr, a tu już zaatakował pierwszy skórcz na podudziu. Już wiedziałem, że to nie jest mój dzień. Mimo wszystko starałem się trzymać nadal wysokie tempo biegu. Kolejne dolegliwości wybijały mnie jednak z rytmu.
Starałem się cisnąć jak tylko potrafiłem najmocniej. Na efekt długo nie trzeba było czekać - już na 3. kilometrze tempo biegu spadło do ponad 4 min./km. Wiedziałem, że skoro już tutaj mam problem, to może być ciężko połamać nawet te 40 minut.
Na 5. kilometrze miałem już mały zapas nad założonym planem, lecz nadal się nie poddawałem. Walczyłem z ciałem i trasą biegu, która jak dla mnie – ale pewnie tylko w niedzielę – była dosyć ciężka. Po minięciu 5. kilometra ulżyło mi i znowu mogłem troszkę pocisnąć. I podgonić czas.
Do 7. kilometra dobiegłem na luzaka. Luzaka, który ma dość biegania. Na 8. kilometrze pojawiła się słynna „ściana maratońska”. W głowie miałem tylko jedno pytanie - co robi ściana maratońska na biegu na 10km? Do tej pory nie znam odpowiedzi ale wiem, że na 8. kilometrze byłem tak zajechany, że nie wiedziałem już gdzie biegnę. Na szczęście do mety już było blisko. Wiedziałem, że to czas na wyplucie płuc i złamanie tych magicznych 40 minut.
Kilka chwil później wpadam w ostatni zakręt, gdzie dopinguje Nas mnóstwo kibiców. To oni pozwalają mi urwać kilka sekund i dopiąć swojego – 39:52.
To była wojna, którą stoczyłem z samym sobą, przesuwając kolejną granicę swoich możliwości. Ostatni kilometr to był czysty bieg na fantazji i dopingu kibiców - byliście wielcy!
Na mecie zameldowałem się na 91. miejscu open oraz 28. miejscu w swojej kategorii wiekowej. Ale zupełnie mnie to dziś nie interesuje... Wydarłem te 40 minut!
Sebastian Nicpoń, Ambasador Festiwalu Biegów