Jan Marchewka: „Polskie biegi się zmieniły”
Opublikowane w pon., 17/02/2014 - 14:01
Który maraton nauczył pana najwięcej pokory do biegania?
Pamiętam go doskonale. Był to maraton w Berlinie w 1986 r. Zszedłem wtedy z trasy na 33. kilometrze. Zwycięzcą okazał się Bogusław Psujek z czasem 2:11:03. Mnie się wydawało wtedy, że pobiegnę maraton w takim tempie jak na 10 000 m. Poczułem, że skoro mam rekord życiowy na tym dystansie poniżej 29 minut, to bez problemu pobiegnę 2:15:00. Siedem tygodni ciężko trenowałem przed Berlinem i ruszyłem. Gdybym trzymał się tempa na 2:18,00, to bez problemu skończyłbym zawody z takim wynikiem. Jednak ja chciałem trzymać się tego 2:15,00. Za szybko ruszyłem i dostałem po głowie. Maraton to jest właśnie pokora.
Skoro odrobił pan lekcję z Berlina, to który start wspomina Pan najmilej?
Chyba właśnie ten brązowy medal Mistrzostw Polski i czas 2:16:29. Biegłem wtedy z gorączką. Byłem naprawdę bardzo dobrze przygotowany. Trenowałem w Szklarskiej Porębie razem z Grześkiem Gajdusem, który miał życiowy wynik 2:09:23. Gdy biegaliśmy „czwórki”, czyli cztery razy cztery kilometry, to noga mi sama „podawała”. Byłem w super formie, ale się przeziębiłem. Stając na starcie MP, myślałem, że jak skończę ten bieg, to będzie cud. Jednak mimo gorączki pobiegłem swój rekord życiowy.
Co jeszcze? Dwukrotnie byłem drugi w Maratonie Warszawskim (1990,1991) oraz czwarty w Maratonie w Makao, za Pawłem Tarasiukiem. W 1991 r. w Warszawie przegrałem z Ryszardem Misiewiczem, który miał rekord życiowy 2:12.07, ale tylko o 150 m. Uważam, że mogłem go wtedy pokonać, ale na cztery dni przed zawodami naderwałem mięsień dwugłowy. Cały dystans biegłem z bólem. Rozumiem, więc Justynę Kowalczyk. Ból można uśmierzyć, ale świadomość zawsze jakaś pozostaje. Za to, co ona zrobiła w Soczi,to czapki z głów.
Pana pokolenie mogło tylko marzyć o obozach zagranicznych. Kuźnią wyników była Szklarska Poręba i polskie góry…
Raz tylko przed Mistrzostwami Świata w Japonii byliśmy na obozie przygotowawczym w Turcji. Nie mieliśmy jednak obozów wysokogórskich. Trenowaliśmy w Szklarskiej Porębie. To na wysokości 700 m formę szlifowała Renata Kokowska, która zwyciężyła w Berlinie w 1993 r. z czasem 2:26,20. W biegach długich, żeby osiągać wyniki na wysokim poziomie trzeba ponad pół roku trenować na obozach, bo tam buduje się formę. Ja przygotowując się do „dychy”, a później do to maratonu, przebiegałem ok. 8 000 km rocznie.
Co takiego miała sobie Szklarska Poręba, że można tam było przygotować się do dobrych wyników, bez wyjazdów do Iten?
Mówią, że tam jest takie przewyższenie, że biegnie się w powietrzu jak na 900-1000 metrach. I chyba coś w tym jest, bo to miejsce daje faktycznie najlepsze warunki do trenowania biegów. Jeśli chce się pobiegać po miękkim, wybiera się Drogę pod Regle. Do maratonu można się przygotowywać za tzw. „Zakrętem Śmierci”. Jest też stadion lekkoatletyczny na wysokości na wysokości ok. 700m n.p.m. Pamiętam jak była tam bieżnia żużlowa. Jan Huruk, który zajął czwarte miejsce na mistrzostwach Świata w Tokio w 1991 r. oraz 7. miejsce na Igrzyskach w Barcelonie w 1992 r., nie jeździł do Kenii tylko trenował w Szklarskiej Porębie.
Ale to jednak Kenijczycy zdominowali światowe maratony. Na jak długo?
To są ludzie, którzy rodzą się na wysokości 3 000 m n.p.m. To jest inna wydolność. Oni mogą wystawiać dwie lub trzy reprezentacje na MŚ i będą osiągali bardzo dobre wyniki. Dodatkowo trudne warunki kształtują charaktery. U nich jest większa bieda i przez bieganie mogą się wybić. To jest trochę walka o lepsze życie. Dla nich 1 000 czy 2 000 dolarów to dużo pieniędzy. Tak jak u nas kiedyś. Gdy z RFN przywiozłeś 500 marek, to byłeś „gość”. (śmiech). Takie to były czasy.
Powoli zbliżają się ME w Lekkiej Atletyce, także w maratonie. Jak Pan ocenia szanse Polaków na sukces w Zurychu?
Myślę, że duże szanse ma Heniu Szost. Jego szanse oceniam nawet jako medalowe. Ważne, żeby nie było kontuzji. Czytam jego wywiady i wychodzi na to, że rozsądnie trenuje. Yared Shegumo moim zdaniem nie jest typowym długodystansowcem. Zaczynał przecież od 400 m. Jednak jego rekord życiowy 2:10:34 jest super. Podczas samego biegu wszystko może się zdarzyć, to jest przecież maraton.
Żałuje Pan, że nie jest u szczytu kariery w obecnych czasach?
Ja żałuję, że za późno zacząłem trenować. Miałem wrodzone predyspozycje, żeby zrobić dużo więcej, np. pojechać na igrzyska. Przez późno rozpoczęte treningi zacząłem mieć problemy z Achillesami. Wszedłem od razu w mocne treningi. Nie było tego momentu, gdzie jest zabawa, czyli przygotowanie aparatu ruchu. Od razu, jako junior wszedłem w dużą pracę. Skutkiem były przeciążenia i stany zapalne. Miałem dwie operacje na ścięgna Achillesa. Do 1988 r. wygrywałem na 10 000 metrów z Janem Hurukiem. Jednak w biegach długich wytrzymałość buduje się latami. Kiedy mogłem pojechać na jakieś zawody to miałem dwa lata przerwy. Czuję więc jakiś niedosyt.
W biegach optymalny wiek na rozpoczęcie to 14-15 lat, bo potrzeba ok. dwóch lat na zabawy ruchowe. Niczego więcej nie żałuję. Mam 52 lata i sport wciąż mnie cieszy. Wygrywam również z młodszymi (śmiech).
Rozmawiał Robert Zakrzewski