Jaro Bieniecki, dyrektor Runmageddonu: „Maraton to nie jest już żaden wyróżnik dla biegacza”
Opublikowane w pon., 14/04/2014 - 13:09
Niedzielny Runmageddon miał być końcem świata dla nudnych imprez biegowych. I był, o czym przeczytacie w naszej relacji z imprezy. Podczas imprezy zamieniliśmy kilka słów z jej dyrektorem Jaro Bienieckim. Zapytaliśmy go m.in. o to, dlaczego ludzie szukają adrenaliny i czy nie obawiał się mocno kolizyjnego terminu imprezy.
Jaki był pomysł na Runmaggedon? Zachęcenie do biegania osoby, które interesują się bardziej boot campem i crossfitem, czy też odwrotnie – by zachęcić biegaczy nie tylko do pokonywania kolejnych kilometrów, ale też rozwijania się pod względem siłowym?
Myślę, że ten przepływ powinien działać w obie strony. Runmaggedon stał się w środowisku ludzi trenujących crossfit czy też boot camp bardzo popularny. Jednak w porównaniu z biegaczami takich ludzi jest stosunkowo niewielu. Mamy tu dziś mnóstwo biegaczy, chociaż tego samego dnia toczy się wiele imprez. Odsetek ten byłby większy ale w całej Polsce jest dużo biegów. Mamy jednak także wielu triathlonistów, którzy stanowią około jeden trzeciej naszych uczestników. Są to sprawni ludzie, którzy chcą się zmierzyć na tym 10-kilometrowym torze przeszkód.
Było tu też wielu uczestników z grupy, którą sami nazwaliście „ambitni nietrenujący”. Mimo, że z obtarciami, brudni i zmęczeni to gdy wbiegali na metę to chyba oni byli najbardziej szczęśliwi...
Myślę że sekret polega na tym, że podejmujemy wyzwanie, ale podejmujemy je wspólnie. Oczywiście występuje tu rywalizacja, ale jest to bieg nastawiony na współpracę. Zawodnicy muszą sobie pomagać, żeby pokonać ten dystans. Część przeszkód jest tak skonstruowana, żeby nie dało się jej pokonać samemu. Czy się chce czy nie, korzystanie z pomocy towarzyszy niedoli i jest niezbędne na trasie.
Skąd bierze się popularność biegów „paramilitarnych”? Lubimy kontrolowany zastrzyk adrenaliny, bo normalnie czeka nas proza życia – praca, szkoła, dom?
Każdy ma indywidualny powód do startu. Jednak tym czymś, co się przebija wśród rozmów z zawodnikami, jest chęć chęć podjęcia wyzwania i zrobienia czegoś, czego inni jeszcze nie zrobili. Każdy ma już chyba siedmioro znajomych, którzy przebiegli maraton i to nie jest już żaden wyróżnik. Natomiast osób startujących w imprezach typu Runmageddon, w porównaniu do maratończyków jest niewiele. Myślę jednak, że ta liczba będzie rosła. Impreza będzie zdobywała coraz większą popularność. Trzeba się w końcu otworzyć na tę część społeczeństwa, która lubi wysiłek fizyczny, ale bieganie samo w sobie uważa za nudne.
Czy termin imprezy, czyli 13 kwietnia wybraliście specjalnie, jako pewnego rodzaju pojedynek z maratonami w Łodzi i Warszawie? Chcieliście sprawdzić ile osób wybierze bieg, a ile rywalizację na torze przeszkód?
To nie było świadome działanie. Termin Runmageddonu mieliśmy już ustalony zanim maraton w Warszawie zmienił datę (z powodu kanonizacji papieża Jana Pawła II, która odbędzie się 27 kwietnia- przyp red). Jednak to, że nasza impreza odbywa się w tym samym terminie co impreza Orlenu, sprawiło, iż mogliśmy skonkretyzować nasz przekaz czyli „koniec świata nudnych biegów”.
Wystąpiliśmy w pewnej kontrze. Na maratonie czy w biegu na 10 km można stanąć na starcie, przebiec i na tym koniec. Takich biegów są tysiące w Polsce, jedne większe inne mniejsze. Jak dla mnie nic ciekawego. Natomiast Runmageddon jest jeden i jest niepowtarzalny. To było coś, co warto przeżyć.
Rozmawiał Robert Zakrzewski